Drodzy Wierni!
Od samego początku dziejów ludzkości we wszystkich religiach świata spotykamy się z jakimś rodzajem ofiary. W tym poczuciu winy, które było smutną spuścizną pierworodnego grzechu, człowiek starał się zawsze przebłagać Boga czy to krwią lub całopaleniem zwierząt, czy darami owoców ziemi. Ale rzecz jasna, że te czysto materialne akty czci Bożej nie mogły umorzyć ogromnej odpowiedzialności, która wisiała niejako nad całą ludzką rodziną. Nie mogły też tu dopomóc ofiary synagogi Mojżeszowej, o których św. Paweł wyraźnie powiada, że nie miały w sobie tej siły, żeby wewnętrznie uświęcać tych, co je składali (Hbr 9, 9). Gdyby więc Bóg nie podał innego środka przebłagania, wszyscy ludzie zostaliby na zawsze, jak Apostoł mówi, „synami gniewu“ (Ef 2, 3), niezdolnymi do oglądania Boga w wiecznym szczęściu.
Na to jednak nie chciała pozwolić nieskończona dobroć Boża. Stało się to, co niegdyś proroczo powiedział Abraham idąc ofiarować swojego syna na górze: „Bóg upatrzy sobie ofiarę” (Rdz 22, 8). Bóg sam sobie wybrał ofiarę jedyną, najświętszą, która miała na wieki doskonałymi uczynić uświęconych (Hbr 10, 14). Ale kogo miał Bóg wybrać? Czy był w rodzinie ludzkiej taki, który choćby ofiarą swojego życia zdolny był zadośćuczynić sprawiedliwości Bożej? Nikogo takiego nie było i być nie mogło, bo człowiek jest stworzoną, skończoną istotą, a zniewaga wyrządzona Bogu przez grzech miała w sobie coś z nieskończoności.
Nie szukał więc Bóg nikogo pomiędzy prostymi ludźmi, ale sprawił niepojęty cud. Jednorodzonego Syna swojego, „Boga z Boga i światłość ze światłości”, postanowił przyoblec naturą ludzką i przez narodzenie z Najśw. Dziewicy wprowadził Go jako prawdziwego człowieka w ludzką rodzinę. W Nim więc znalazło się wszystko, co było potrzebne do skutecznej, ofiary zadośćuczynienia. Chrystus był człowiekiem i rzeczywistym, choć przez przeczystą Matkę, potomkiem Adama, więc mógł zapłacić za swoją rodzinę ludzką, a był zarazem prawdziwym Bogiem, więc mógł ofierze swojej nadać nieskończoną godność. O jedno tylko mogło chodzić, czy Chrystus swoją ludzką, wolną wolą podda się woli Ojca i złoży ze siebie ofiarę na tym strasznym krzyżu, który mu Bóg z daleka pokazał.
Ale Chrystus nie zawahał się ani chwili. Nie patrzał ani na hańbę krzyża, ani na związane z nim nieludzkie cierpienie i, jak mówi Apostoł, „podjął krzyż wzgardziwszy sromotą” (Hbr 12, 2), a podjął go z miłości dla Ojca, któremu chciał być „posłuszny aż do śmierci” (Fil 2, 8) i z miłości dla nas, których chciał wybawić od zguby. W lekcji dzisiejszej Mszy św. czytamy te prześliczne słowa Apostoła: „Chrystus umiłował nas i wydal samego siebie za nas jako obiatą i ofiarą Bogu” (Ef 5, 2). Przypatrzmy się nieco bliżej tej ofierze krzyża, abyśmy mogli ją całym sercem pokochać i całą duszą zaufać jej skuteczności.
Jeśli przeniesiemy się na chwilę myślą na Kalwarię w chwili męki Zbawiciela, cóż widzimy? Na dole niewierna i bluźniąca zgraja Żydów oraz żołnierze rzymscy, wykonawcy wyroku. Na górze, między niebem a ziemią, P. Jezus w rozmowie z Ojcem niebieskim. Nie ma On przed sobą ołtarza, prócz tego krzyża, na którym jest rozpięty, nie ma szat kapłańskich, prócz purpury krwi własnej. A jednak to jest kapłan prawdziwy, jedyny i najwyższy na świecie. On ofiaruje Bogu za całą grzeszną ludzkość i woła niejako niepojętą męką ciała i duszy to, co Kościół będzie później wołać: „Przebacz, Panie, przebacz ludowi twemu!” (Jo 2, 17). W tej ofierze i w tym Jego cichym wołaniu ważą się losy całego świata. Z jednej strony niepojęte brzemię przeszłych i przyszłych grzechów, z drugiej to niewymowne cierpienie Syna Bożego konającego w męce i wzgardzie.
Trwa to pasowanie się miłości Zbawiciela ze sprawiedliwością Bożą przez kilka bolesnych godzin, długich jak wieki. Nareszcie ludzkie siły wyczerpane do ostatka, Chrystus kona, ale konając woła: „Wykonało się! W ręce twoje, Ojcze, oddaję ducha mojego!” (J 19, 30; Łk 23, 46). Ofiara skończona, ale skończona przecudownym zwycięstwem miłości. W jednej chwili, jak mówi św. Paweł, zostaje przedarty i unieważniony dekret zguby (Kol 2, 14), nad całą ludzkością rozbłyska światło Bożego zmiłowania, otwierają się dla dzieci Adma bramy niebios. Złowrogi książę tego świata wyrzucony precz (J 12, 31), a z ust wyzwolonych zaczyna wychodzić pieśń dziękczynienia, która będzie brzmiała przez całe wieki: „Godzien jesteś, Panie, otrzymać… chwalę i błogosławieństwo… bo byłeś zabity i odkupiłeś nas Bogu przez krew twoją ze wszelkiego pokolenia… i ludu, i narodu, i uczyniłeś nas Bogu naszemu królestwem” (Ap 5, 9n).
Chrystus odkupił cały świat, ale odkupił i każdego z nas z osobna. Każdy z nas może i powinien powtarzać te słowa apostoła: „Umiłował mnie i wydal siebie samego za mnie” (Ga 2, 20) i dlatego każdy z nas powinien dziękować Zbawicielowi za krzyż i kochać go bez miary, bo wszystkie dobra spłynęły na nas z krzyża i męki Zbawiciela.
To wszystko daje nam poznać, jaka przedziwna i niepojęta rzecz dokonała się w chwili, kiedy Chrystus wypełnił na krzyżu swoją ofiarę i kiedy Ojciec przyjął ją za zbawienie świata. Ale nie tu był koniec miłości Jezusowej. Zbawiciel nasz powziął i wykonał inny jeszcze plan zbawienia, prawie jeszcze dziwniejszy, niż oddanie za nas życia na krzyżu. Chciał mianowicie Arcykapłan Nowego Testamentu, żeby ta ofiara, którą złożył na krzyżu, nie tylko w podobieństwie, ale w rzeczywistości powtarzała się ustawicznie na naszych ołtarzach. Msza św. w stosunku do ofiary krzyża to nie jest tylko obrazem, ale rzeczywistością, z tą tylko różnicą, że wszystko dokonuje się jakby za zasłoną postaci sakramentalnych. Jest obecny najprawdziwszy Chrystus ze swoim Bóstwem i człowieczeństwem, ofiaruje się On Ojcu przez usta i ręce kapłana, który jest niejako wszczepiony w jego wiekuiste kapłaństwo; przelewa On na ołtarzu swoją krew o tyle, że oddzielnie konsekruje się chleb na Ciało, a wino na Jego Krew; kończy On niejako swój sakramentalny pobyt na ołtarzu przychodząc w Komunii św. do serca kapłana i do wiernych, aby stamtąd powrócić do nieba.
Co dotyczy owoców ofiary, we Mszy św. już nie dokonuje się ogólne odkupienie ludzkości, bo ono zostało raz spełnione na krzyżu, ale spływają przeróżne łaski bądź to na cały Kościół, bądź zwłaszcza na tych, co osobiście uczestniczą we Mszy św. Każda ofiara ołtarza podtrzymuje i podnosi skuteczność innych sakramentów, wyprasza bardzo liczne łaski uczynkowe, uświęca obecnych przez bliskie zetknięcie się ze Świętym świętych, ściąga specjalne dary dobroci Bożej, wedle intencji, którą w swoim sercu Bogu przedłożył zamawiający Mszę św. albo jej słuchający.
Msza św. jest więc jakby tętnem życia mistycznego Ciała Chrystusowego, jest nowym zbliżeniem wiernych do Zbawiciela, jest nowym zawsze aktem chwały, podzięki, uwielbienia Boga i prośby zanoszonej przez najwyższego Pośrednika. Jasna więc rzecz, że w tej władzy odprawiania Mszy św., jaką obdarzył kapłanów, uczynił Bóg swoim wiernym i owszem całemu światu niepojęte dobrodziejstwo. Przez Mszę św. i konsekrowany na ołtarzach Najśw. Sakrament przedłuża się i na cały świat się rozciąga obecność Chrystusowa między nami i uobecnia się wszędzie ofiara krzyża, a przez to uświęca się nie tylko rodzaj ludzki, ale, jak uczy św. Paweł, i wszelkie ziemskie stworzenie (Rz 8, 19).
Powinniśmy więc wszyscy nie tylko w niedziele i święta, ale, ile możności, jak najczęściej bywać na Mszy św., brać żywy udział w tajemnicach, które dokonują się na ołtarzu, i jeśli tylko można, przystępować do stołu Pańskiego. Owa obecność P. Jezusa na ołtarzach i ciągła Jego za nas ofiara, to jakby ta uczta ewangeliczna, na którą mają słudzy nie tylko wzywać, ale przynaglać do wejścia, bo Król chce koniecznie, aby dom jego był napełniony (Łk 14, 23). Bo też istotnie, gdy Bóg okazał światu przez Mszę św. tak niezrównane dobrodziejstwo, czy nie było by rodzajem lekceważenia korzystać z tego dobrodziejstwa tylko rzadko i skąpo? Kiedy w Wieczerniku odprawiła się pierwsza Msza św. i został już zmieniony chleb na Ciało, a wino na Krew Chrystusową, powiedział Zbawiciel wyraźnie, żeby „wszyscy“, pożywali z tej ofiary (Mt 26, 26). Słowa te odniosły się wprawdzie w pierwszym rzędzie do apostołów, ale Kościół od początku je tak pojmował, że P. Jezus pragnie widzieć u swego ołtarza i u swego stołu jak największą liczbę swych wiernych. A chce ich widzieć dlatego tylko, by ich wzbogacić hojniejszymi łaskami.
Każdy z nas byłby gorąco pragnął stać pod krzyżem, gdy Chrystus płacił za nasze grzechy i otwierał nam źródła łaski. Pamiętajmy, że to samo dzieje się na ołtarzu i przynosi nam podobne dobrodziejstwa. Niechże więc ten „Chleb żywy, który z nieba zstąpił” (J 6, 51) i daje żywot światu, coraz bardziej nas pociąga do siebie i koło siebie gromadzi, a spełnią się na was i te słowa Zbawiciela: „Kto pożywa ciało moje i pije krew moją, ma żywot wieczny, a ja go wskrzeszę w dzień ostatni” (J 6, 55). Amen.
Na podstawie: ks. J. Rostworowski, w: Współczesna ambona, 1958, nr 1 (41), s. 18.