Drodzy Wierni!
Niepowstrzymanym pędem płynie strumień czasu i unosi z sobą wszystko, co przemija, nasze śmiechy i łzy, nasze uciechy i smutki, unosi z sobą także owe zwycięstwa i klęski, co tak wstrząsają milionami ludzi dzisiaj, o czym piszą gazety. Ileż to czasu, ileż wieków upłynęło od chwili, o której nam dziś opowiada Ewangelia! Ileż pokoleń ludzkich przeszło po ziemi i skryło się pod nią i rozsypało się w proch, – ile miast zakwitnęło i rozpadło się w gruzy, – ile razy zmieniło się wszystko na ziemi, – a przecież co roku słyszy świat chrześcijański to samo opowiadanie o św. Trzech Królach, i ten sam obraz roztacza się przed oczyma naszej duszy: oto widzimy Dziecię cudownej piękności, położone w żłobku na sianie, a nad Nim schyla się, spoglądając na Nie z największą czułością i uwielbieniem, Matka, przeczysta i niepokalanie poczęta Dziewica. A obok niej stoi Opiekun jej i Boskiego Dzieciątka, przed którem padli na kolana Królowie i Mędrcy z dalekiego Wschodu, ofiarując bogate swoje dary. Obraz ten od 20-tu wieków wzbudza we wszystkich sercach wierzących uczucia podobne, pełne najsłodszej pociechy, bo przypomina nam niewymowną miłość Boga Zbawiciela, który dla nas zstąpił z niebios i tak się upokorzył, tak umniejszył, tak wyniszczył, żeby i w naszych duszach zapalić ten święty ogień miłości.
Ten obraz stawia nam przed oczyma, co my winniśmy temu Zbawicielowi swojemu i wszystkim przez Niego umiłowanym, i sobie samym, – on nam wskazuje drogę, na którą musimy wstąpić, jeżeli nie chcemy błąkać się i trudzić bez pożytku przez całe życie aby potem za późno żałować, że je zmarnowaliśmy, – jeżeli raczej chcemy dojść do przeznaczonego nam kresu i zbierać plony swojej pracy. Zobaczymy więc, czego nas uczą i to Dziecię, które ze żłobka błogosławi światu, i ci Królowie, składający Mu w ofierze nie tylko złoto, kadzidło i mirrę, ale coś stokroć bardziej cennego, bo swoje serca! Oni nas uczą oddawać Bogu wszystko, co mamy, pożądać i szukać tylko Jego łaski, a nadto znosić z miłości ku Niemu wszystko, nawet największe cierpienie.
1. „A ten wam znak: znajdziecie niemowlątko uwinione w pieluszki i położone w żłobie” (Łk 2, 12), powiedział Anioł do pasterzy, kiedy ich wezwał do betlejemskiej stajenki. Cóż to za znak? pytamy się. Czy to znak, po którym mamy poznać Boga, Stwórcę i Pana wszechrzeczy? Czy tak się objawia Jego potęga, Jego majestat, przed którym wszystko powinno drżeć i uniżać się w najgłębszej pokorze? Czy nie mógł On pojawić się na ziemi, otoczony blaskiem i chwałą, niezliczonym wojskiem aniołów? Czemuż Go mamy poznać po pieluszkach i żłobku? Czyż On nie wiedział, że znak ten nie będzie się podobał setkom tysięcy Żydów i pogan, a nawet tysiącom chrześcijan? Czyż On nie wiedział, że jest to znak, któremu, jak powiedział św. starzec Symeon (Łk 2, 34), „sprzeciwiać się będą?”. Tak, On dobrze wiedział, że wszystko, co jest na świecie, że „pożądliwość ciała i pożądliwość oczu i pycha żywota” (1 J 2, 16) sprzeciwiać się będą temu znakowi, że dzieci tego świata szukać będą czegoś całkiem innego, szukać będą jadła i napoju, marnego grosza, chwały ludzkiej, a odwracać się będą od Jego umartwienia, od Jego ubóstwa i poniżenia.
Ale to nie jest Jego wina, że zawsze są tacy, którzy sprzeciwiają się temu znakowi! On „na to się narodził, żeby świadectwo dał prawdzie” (J 18, 37), i nie tylko słowem, ale i własnym życiem swoim chciał nas nauczać tej prawdy. Żeby więc nam pokazać, że dobra tego świata nie są potrzebne do szczęścia ani godne pożądania, pojawił się na ziemi jako ubogie Dzieciątko, które nic nie miało: ani wygodnej kolebki, ani ciepłego odzienia. A jakież życie miało Ono prowadzić? Miało wyróść na posłusznego, pokornego i pracowitego młodzieńca, który dopomagał swemu Opiekunowi w robocie ręcznej, żmudnej a niepopłatnej, i lat 30 spędził w zaciszu, chwaląc niebieskiego Ojca i niczego nie pragnąc na świecie oprócz cierpienia, oprócz krzyża.
2. Oto był znak przedziwny, który ukazał się Trzem Królom i nam wszystkim! Znak, któremu zawsze „sprzeciwiać się będą”. Spójrzmy bowiem wokoło siebie i do własnej duszy, i powiedzmy, czy wielu znamy takich, co garną się ochotnie do tego znaku Zbawiciela, co za Jego przykładem umiłowali ubóstwo, co nie pragną bogactw i dobrobytu, co w cichości pracują na chleb powszedni, ofiarując swą pracę i siebie samych Ojcu niebieskiemu? Niestety, dzisiaj szczególnie wstręt do pracy i do ubóstwa jest niemal powszechny; ludzie nie chcą zrozumieć, co znaczą słowa P. Jezusa: „Błogosławieni ubodzy” i co znaczy Jego straszna groźba: „Biada wam bogaczom, bo macie pociechę waszą!” (Łk 6, 24). Niejeden wprawdzie powtarza okropne groźby przeciw bogaczom, ale nie w duchu Chrystusowym! Pan Jezus przestrzega tych, którzy mają więcej, i przestrzega nas wszystkich, żebyśmy nie pragnęli mieć dużo, bo wie, jak trudno bogaczowi wnijść do królestwa niebieskiego, jak wielkie przeszkody stawiają dobra doczesne. Nie bez przyczyny nazwał P, Jezus dobra doczesne cierniami, które przygłuszają nasienie słowa Bożego. Tym nieszczęśliwym, zaślepionym i oszołomionym wydaje się, że dla ich zbawienia wystarczą drobne jałmużny, nie wymagające żadnego zaparcia się miłości własnej; im się wydaje, że oni nie potrzebują iść za przykładem Zbawiciela i Jego wybranych, że nie potrzebują ponosić żadnych ofiar. Oni nie myślą wcale zapatrywać się na świętych uczniów Chrystusowych, nie myślą za przykładem tych Trzech Króli złożyć swojego złota u stóp Bożego Dzieciątka! Dlaczego? „Gdzie jest skarb twój, tam i serce twoje”, powiedział P. Jezus (Mt 6, 21); ich serce jest przywiązane do ziemi, do grosza, do swojego skarbu, ono nie chce oddać się swojemu Boga i Zbawcy!
3. A przecież, o ileż lepiej byłoby dla nich i dla nas wszystkich, gdyby naszym jedynym skarbem była łaska Boża, była miłość ku Temu, który sam jeden godzien jest miłości! Cóż bowiem rodzi w sercu naszym ta ofiara, to oddanie siebie samych Bogu, w którym wyraża się nasza wiara, nadzieja i miłość? Kto walczy ze swoimi pożądliwościami i składa je Bogu na ofiarę, kto szczerze opłakuje swoje grzechy i wyrzeka się ich na zawsze, w tego duszy rodzi się z tej ofiary wielkie i niespodziewane wesele. Podobnie jak Abraham, Ojciec wierzących, doznał wielkiej a całkiem niespodziewanej radości i pociechy, kiedy mu w późnym już wieku urodził się syn Izaak, którego imię znaczy: śmiech, czyli radość. Powiedzmy sami, czy tego nie doświadczyliśmy? Czy nie uczuliśmy wielkiej pociechy, skoro z serdecznym żalem wyznaliśmy swoje winy? I to jest owa radość dobra i bezpieczna, która następuje po zbawiennym smutku; nie są zaś bezpieczne owe uciechy, które nie wynikają z takiego smutku. Najpierw zasmuca nas P. Bóg, zatrważa i pobudza do płaczu, a potem nas napełnia radością.
4. Trzej Królowie ofiarowali także mirrę, która oznaczała cierpienie! Trzeba nam zawsze być przygotowanym na nie. Wiemy dobrze, jakie doświadczenie spotkało Abrahama. Kiedy już podrósł jego syn Izaak, kiedy serce ojcowskie przez wiele już lat cieszyło się jego widokiem i już nie lękano się niczego, nagle spadł na nie rozkaz Boży, jak piorun z pogodnego nieba: „Abrahamie, weź syna twego jednorodzonego, którego miłujesz, Izaaka, a idź do ziemi Widzenia i tam go ofiarujesz na całopalenie!” (Rdz 22, 2). Któż mógł tę próbę przewidzieć? On ufał Panu, a jakże ta ufność zdawała się srodze zawiedziona! Czegoś podobnego doświadczają także inni ludzie: czują się szczęśliwymi, nic złego się nie boją, ale oto przychodzi chwila, kiedy słyszą rozkaz: „Zabij mi swoją radość, złóż ją na ofiarę!” Bóg każe im się wyrzec tego, co im najmilsze! Może i od nas P. Bóg zażąda takiej ofiary. Nie upadajmy wówczas na duchu, nie trwóżmy się, nie traćmy ufności i nadziei! Pomnijmy na słowa, wypowiedziane przez Anioła do Tobiasza: „Byłeś przyjemny Bogu, więc potrzeba było, aby cię pokusa doświadczyła” (12 13). Oto słyszymy: miłych sobie doświadcza Pan Jezus. A więc nie mówmy, kiedy was nawiedzi jakieś utrapienie: „Za cóż mię Pan Bóg tak karze? Czemu mię opuścił? Czemu innym dobrze się wiedzie, a ja tyle muszę wycierpieć?” Nie mówmy tak! Ale raczej upatrujmy w tych utrapieniach widomy znak Jego opieki.
Nietrudno Mu służyć, kiedy nas napawa słodyczą, kiedy spodziewamy się ciągle nowych dobrodziejstw. Nietrudno iść za Nim na wzgórze Tabor, gdzie wolni od wszelkiego smutku wołamy za Apostołem: „Panie! dobrze nam tu być!” I wielu chętnie idzie na to wzgórze, chętnie się modli, aby zażyć tej rozkoszy duchowej; trudniejsza to rzecz wziąć krzyż na ramiona i kroczyć za Nim na wzgórze Golgoty. Ale to dopiero zasługa, to rzetelny dowód miłości! Zabij mi swoją radość! – woła wówczas Pan nasz – weź ten oto krzyż, dźwigaj go i cierp bez skargi! Nie bądź dzieckiem, które nigdy nie chciało opuszczać objęć swej matki i zawsze pragnie, żeby matka je nosiła na rękach. Nie lękaj się cierpień – jednej tylko rzeczy powinieneś się lękać, to jest grzechu!
Pyta wielki kaznodzieja, błog. Jan z Avili: „Powiedzcie mi: czy wy jesteście w Chrystusie, czyli też nie należycie do Jego rodziny duchownej? Powiedzcie, ile spędziliście nocy, rozmyślając o tym? Cóż wam pomoże, że macie wielkie gospodarstwo? Co wam pomoże majątek, piękność, strój tak wytworny, że wszyscy na was patrzą z podziwianiem? Co wam pomoże, chociażby świat cały was szanował i wysoko cenił, jeżeli nie należycie do rodziny duchownej, do przyjaciół Jezusa Chrystusa? Czy jesteście z Nim zjednoczeni miłością?” – Oto przede wszystkim prośmy codziennie naszego Pana i Zbawiciela, żeby nasze serca zapalił owym świętym ogniem miłości, który wyniszcza przywiązanie do grzechu. On przyniósł ogień na ziemię, ogień miłości, i pragnie, aby był zapalony; a kiedy ten ogień w duszy ludzkiej zapłonie, ma już ona największy wstręt do grzechu, śpieszy za swoim Zbawicielem i pragnie nawet cierpieć dla Niego i cieszy się, że może za Nim dźwigać swój krzyż aż do końca pielgrzymki doczesnej, aż do owej chwili błogosławionej, kiedy ma ujrzeć „Syna człowieczego, stojącego po prawicy Bożej” (Dz 7, 55). Amen.
Na podstawie: Ks. A. Pechnik, Kazania i nauki, 1923, s. 84.