Wiekopomne śluby

Król Polski przybył do Lwowa. Za Janem Kazimierzem zaczęły ściągać wkrótce wybitne osobistości: biskupi, hetmani, stan szlachecki, który „odebrał lwowianom służbę przy Królu i sobie ją przywłaszczył”. Zjawili się także przedstawiciele zagranicy: poseł tatarski, poseł Rzeszy niemieckiej, wysłańcy Rakoczego, każdy z szumnym, malowniczym orszakiem. Lwowskie miasto siało się naraz stolicą Rzeczypospolitej i to tak przeludnioną, że moc przybyszów musiała koczować pomimo mrozu, na ulicach, przy płonących ogniskach.

W powszechne podniecenie i gorączkowe napięcie umysłów padła wieść o cudownej obronie Jasnej Góry. Za nią przyszła wnet druga, że papież Aleksander VII wzywa świat katolicki do pokuty za grzechy dawne i teraźniejsze. Więc wszyscy czuli, że czas ten niepowszedni – musi zrobić jakiś czyn górny, pamiętny, wyjątkowy…

Na sobotę 1 kwietnia 1655 roku, zapowiedziano solenne nabożeństwo w katedrze lwowskiej. Już wczesną godziną zaciągnęła piechota łanowa i oddział wojsk węgierskich i podwójny kordon od rynku do muru cmentarza, leżącego przed katedrą. Środkiem szpaleru, niby wąż nieskończony, migający w słońcu tysiącem kolorów i błysków, sunęło mrowie ludzkie. Więc przodem jak zwykle, rycerstwo i szlachta, później senat miasta Lwowa, cechy i bractwa, wreszcie skromny, szary tłum łyczków i kmieci.

Kapliczkę Domagaliczowską otoczyły kręgiem klęczące postacie. Płyną żarliwe modlitwy u stóp obrazu, łaskami słynącego, przy którym stoją w pogotowiu dwaj diakoni w złocistych dalmatykach.

Wśród rajdu magnackich pojazdów ukazała się poszóstna kareta. Wojsko sprezentowało broń, pochyliły się sztandary cechowe, niezliczone piersi huknęły okrzykiem: „Niech żyje Jan Kazimierz!” Więc, diakoni zdjęli z namaszczeniem obraz cudowny i wraz z rozśpiewaną procesja, zaczęli go obnosić dookoła świątyni. W uroczysty hejnał uderzyły dzwony wszystkich kościołów i zaczęły świątecznie grzmieć armaty. Już wniesiono Opiekunkę grodu na główny, wspaniale oświetlony ołtarz katedry, gdzie przyjął Ją nuncjusz apostolski Vidoni, przyodziany w biały ornat, haftowany złotem i perłami. Wzniosłe tony organów zwiastowały początek nabożeństwa.

Jan Kazimierz przeleżał krzyżem calutką Mszę na dywanie tureckim u stóp obrazu Bogarodzicy; dopiero na „Agnus Dei” przyjął klęcząco Komunję św. Jeszcze kilka chwil trwał w modlitewnym skupieniu, wreszcie podniósł się, wstąpił na najwyższy stopień ołtarza i obie ręce wyciągnął do Królowej niebios. W kościelnych murach powiało ciszą, przejmującą do głębi ciszą… Oczy obecnych spoczęły na ostatnim z Wazów.

On zaś, opanowawszy z trudem wzruszenie, głosem donośnym, aż echo szło od sklepień, zaczął ślubować:

„Wielka człowieczeństwa Boskiego Matko i Panno! Ja, Jan Kazimierz, Twego Syna, Króla królów i Pana mojego i Twoim zmiłowaniem się król, do Twych Najświętszych stóp przychodząc, tę oto konfederację czynię: Ciebie za patronkę moją i państwa mego Królową dzisiaj obieram. Mnie, Królestwo moje Polskie, Wielkie Księstwo Litewskie, Ruskie, Pruskie, Mazowieckie, Żmudzkie, Inflanckie i Czernichowskie, wojsko obojga narodów i pospólstwo wszystkie Twojej osobliwej opiece i obranie polecam; Twojej pomocy i miłosierdzia w teraźniejszym utrapieniu królestwa mego przeciwko nieprzyjaciołom pokornie żebrzę…”

Jan Kazimierz padł na kolana, za jego przykładem poszli wszyscy w kościele. Powstawszy, król mówił dalej:

„A że wielkimi Twymi dobrodziejstwy zniewolony, przymuszony jestem z narodem polskim do nowego i gorącego Tobie służenia obowiązku, obiecuję Tobie, że gdy za zlitowaniem Syna Twego otrzymam wiktorię nad Szwedem, będę się starał, aby rocznica w państwie mem odprawiała się solennie do skończenia świata rozpamiętywaniem łaski Boskiej i Twojej, Panno Przeczysta!”

Tu znowu ukląkł; po chwili głosem wciąż silnym, wyraźnym dokończył:

„A ponieważ z wielkim bólem serca mojego poznaję, że za łzy i krzywdy włościan w królestwie moim Syn Twój, sprawiedliwy sędzia świata, przez siedem lat już dopuszcza na nas kary powietrza, wojen i innych nieszczęść: przeto obiecuję i przyrzekam, oprócz tego, iż ze wszystkimi mymi stanami, po przywróceniu pokoju, wszelkich dla odwrócenia tych nieszczęść troskliwie użyję środków i postaram się, aby lud królestwa mego od niesprawiedliwych ciężarów i ucisków był uwolniony”.

Ślubom tym począł wtórować cichy zrazu, odosobniony płacz słuchaczy, który wzmagał się przy dalszych słowach króla, aż wybuchnął w głosy, zbiorowy, niepowstrzymany szloch. Nastrój chwili i ogrom klęsk, które dotknęły Rzeczpospolitą, zbratały ze sobą wszystkie stany. Przed wielkim ołtarzem padali teraz biskupi, senat, wielmoże, szlachta. Wszyscy składali za przykładem króla, tę samą rotę przysięgi przed biskupem przemyskim, Trzebickim. Kto był w kościele, wyciągał ręce do Matki Boskiej Domagaliczowskiej, tysiące ust powtarzało żarliwie: Amen!

Tydzień zaledwie upłynął, a już wielka radość nastała we Lwowie. Oto Stefan Czarniecki rozgromił znaczniejszy oddział Szwedów i na dowód zwycięstwa przysłał królowi szesnaście nieprzyjacielskich proporców. Więc znowu przeniesiono wizerunek Królowej Korony Polskiej z uroczystą pompą do kościoła katedralnego.

Po dziękczynnym nabożeństwie Jan Kazimierz ujął drzewiec jednego ze sztandarów i cisnął go z rozmachem przed obraz, cudami słynący. Za nim, za królem, rzucali chorągwie dostojnicy świeccy. A tłum obecnych, porwany entuzjazmem, począł śpiewać samorzutnie „Te deum laudamus”. Czternaście szwedzkich proporców zawisło w lwowskiej katedrze, zaś dwoma pozostałymi przystrojono kapliczkę Domagaliczowską.

 

Przewodnik katolicki, Poznań, nr 18, 29.04.1928, s. 5.