Jak błog. Kardynał doczekał się naprawdę cudownego zmartwychwstania swego Kościoła w Anglii, drugiej wiosny katolickiej wiary w tym kraju protestanckim, tak i my oczekujemy zmartwychwstania całego Kościoła Katolickiego w obecnych czasach modernistycznej zimy.
„Powstań, przyjaciółko ma, piękna ma, i pójdź! Bo oto minęła już zima, deszcz ustał i przeszedł. Na ziemi widać już kwiaty” (Pnp 2, 10-12).
Ciągle doświadczamy porządku, stałości, nieustającej odnowy materialnego świata, który nas otacza. Kruchego i przejściowego, jak każda jego część, niespokojnego i koczowniczego, jak jego elementy, świata nieustannych zmian, lecz ciągle żyjącego. Jest złączony prawem trwałości, jest stworzony jako jedność, i, chociaż wiecznie umiera, wiecznie powraca znów do życia. Jego rozpad rodzi coraz to nowe sposoby organizacji, a jedna śmierć jest rodzicem tysiąca żywotów. Każda godzina, jaka nadejdzie, jest świadectwem, jak przelotna, a mimo to jak bezpieczna, jak pewna, jest ta wielka całość. To jest podobne do obrazu na wodzie, który zawsze jest taki sam, chociaż wody wiecznie płyną. Zmiana za zmianą – a mimo to jedna zmiana woła o drugą, tak jak Serafini na przemian śpiewające chwalę i glorię swego Stwórcy. Słońce zachodzi by ponownie powstać; dzień zniknął w mroku nocy, aby zrodzić się z niej, jak gdyby nigdy nie gasnął. Wiosna przechodzi w lato, a poprzez lato i jesień w zimę, tylko bardziej pewnie, przez własny ostateczny powrót, by zatriumfować nad tym grobem, w stronę którego zdecydowanie pośpieszyła się od pierwszej godziny. Opłakujemy kwiecie majowe, ponieważ ma uschnąć; ale wiemy jednakowoż, że któregoś dnia maj ma nakazać zemstę nad listopadem, przez rewolucję tego uroczystego kręgu, który nigdy się nie zatrzymuje, który na wyżynach nadziei naucza nas być zawsze trzeźwymi, a w głębi beznadziejnego smutku, nigdy nie rozpaczać.
Gdy to przymusowo dociera do świadomości każdego z nas, nie mniej przymusowe okazuje się przeciwieństwo, jakie istnieje pomiędzy światem materialnym, takim pełnym wigoru, takim rozrodczym, pośród wszelkich jego zmian, a światem moralnym, takim słabym, takim przeżywającym kryzys, takim bezradnym, pośród wszelkich jego aspiracji. Ten, który powinien spełznąć na niczym, przetrzyma; ten, który obiecuje przyszłość, rozwiewa się i znika. To samo słońce błyszczy na niebie od początku do końca, a niebieski firmament, wieczne góry odbijają jego promienie; lecz gdzie na ziemi istnieje mistrz, bohater, prawodawca, społeczeństwo, niezawisła rasa, która była by wielka trzysta lat temu i również wielka obecnie? Moraliści i poeci często szczegółowo mówią o tej wrodzonej żywotności materii i o tej wrodzonej łatwości psucia się umysłu. Człowiek wznosi się aby upaść: zmierza do rozkładu od początku swego istnienia, żyje, w istocie, dla swych dzieci, trwa w swoim imieniu, ale nie żyje dla samego siebie. On istnieje, jeśli mówić o przejawach jego natury tu na ziemi, jak pęcherzyk, który pęka, i jak woda wylewa się na ziemię. Był młody, jest stary, nigdy nie powraca do młodości. Taki lament wylewają nad nim wierszem i prozą chrześcijanie i poganie. Największe pod słońcem dzieło Boskich rąk, on, we wszelkich przejawach złożonego jestestwa, jest urodzony jedynie po to, by umrzeć.
Jego cielesna struktura pierwsza poczyna czuć moc tego ograniczającego prawa, aczkolwiek jako ostatnia temu ulega. Spoglądamy na świeżość młodości z zainteresowaniem, a jednak i z litością, a im bardziej elegancka i miła ona jest, z litością tym większą. Bez względu na swą doskonałość i chwałę, wkrótce zaczyna się ona deformować się i traci honor przez samą siłę swego bytowania. Wzrasta żeby wyczerpać się i upaść, aż wreszcie rozpada się w pył, z którego pierwotnie powstała.
Tak to jest także z naszym moralnym jestestwem, znacznie wyższą i boską częścią naszej naturalnej budowy: zaczyna się życiem, a kończy tym, co jest gorsze niż zwykła utrata życia – śmiercią za życia. Jak piękne jest ludzkie serce, gdy wypuszcza pierwsze liście, oraz otwiera się i raduje wiosną. Piękność, jaką może mieć postać cielesna, dużo piękniejsza w swym zielonym listowiu i jasnym kwieciu, jest naturalną cnotą. Rozkwita w młodości, jak jakiś bogaty kwiat, taki delikatny, pachnący i taki oślepiający. Szlachetność i lekkość serca oraz życzliwość, ufny duch, łagodne usposobienie, elastyczna pogoda ducha, otwarta ręka, czyste uczucia, szlachetne dążenia, heroiczne postanowienia, romantyczne poszukiwania, miłość, w której jaźń nie ma udziału, – czyż nie są piękne? I czy nie są one przybrane i przedstawione do podziwiania w swych najlepszych kształtach, w opowieściach i poematach? O tak! Jaka perspektywa dobroci tam istnieje! Kto mógłby uwierzyć, że mogą przeminąć! I jeszcze, jak noc następuje po dniu, jak zgrzybiałość przychodzi po zdrowiu, tak na pewno istnieje niemożność, i obalenie, i unicestwienie – ten koniec naturalnej cnoty, jeśli tylko czas przebiega w normalnym trybie. Tam są ci, którzy byli zerwani w pierwszym otwarciu tej doskonałości, a potem, jeśli możemy ufać ich epitafiom, żyli jak aniołowie. Ale poczekajmy jeszcze trochę, pozwólmy im przetrwać, zacznijmy bieg życia, niech jasna dusza przejdzie przez ogień i wodę pokus, zwodzeń, zepsucia i przemian tego świata – i niestety pokaże się niedoskonałość natury! Biada dla jej bezsilności w wytrwaniu, jej niesforności i jej rozczarowania wypełniając własne obietnice! Poczekajmy dopóki młodzieniec dorośnie, i obecna miniatura, jaką wyobrażamy sobie, kiedy on jest chłopcem, gdy każda jego cecha mówi o nadziei, będzie postawiona obok wielkiego portretu namalowanego na jego cześć, gdy on się zestarzeje, jego kończyny będą skurczone, oczy osłabną, czoło będzie zmarszczone, a włosy siwe – to jest to, czym różni się moralna łaska tegoż chłopięctwa od złowrogiego i odpychającego aspektu jego duszy, skoro dożył dorosłego wieku. Ponuractwo, mizantropia i egoizm oznaczają zwyczajną zimę po tej wiosny.
Taki jest człowiek w swej naturze, i taki także jest w swych dziełach. Najszlachetniejsze wysiłki jego geniuszu, podboje, których dokonał, doktryny i nauki, którym dał początek, narody, które ucywilizował, państwa, które stworzył, przetrwają, przeżyją go o wiele wieków, ale zmierzają one ku końcowi, a ten kres będzie rozpadem. Potęgi świata, wszechwładze, dynastie prędzej czy później obrócą się wniwecz – mają swój fatalny czas. Zdobywca rzymski ronił łzy nad Kartaginą, nad zniszczeniem miasta, z którym rywalizował, dostrzegł naprawdę także wróżbę upadku Rzymu, i wreszcie, z całym ciężarem swej odpowiedzialności, ze zbrodniami i chwałą wieków nad wiekami, cesarskie miasto upadło.
Tak oto człowiek i wszystkie jego dzieła są śmiertelne; one umierają, a nie mają mocy odnowienia.
Lecz, jak to jest, moi Ojcowie, moi Bracia, co to jest, co się stało w tym czasie akurat w Anglii? Coś dziwnego przechodzi przez ten kraj, niespodzianie, z wielkim poruszeniem, co tak ekscytuje. Jeśliby nie byliśmy dość blisko miejsca działania, aby orzec, co się dzieje, jeśli bylibyśmy mieszkańcami jakiejś siostrzanej planety, posiadającymi bardziej dokładny mechanizm badania innego globu niż ta Ziemia, i w tym okresie zwracalibyśmy nasze oczy stamtąd właśnie ku Anglii, bylibyśmy zachwyceni fenomenem politycznym tak wspaniałym, jak żaden inny, który astronom może zauważyć w swym fizycznym polu widzenia. Byłby to przykład narodowego poruszenia, prawie bezprecedensowego, bardziej gwałtownego niż zdarzało się tu przez stulecia, przynajmniej w osądach i zamiarach ludzi, jeśli nie w uczynkach i dziełach. Powinniśmy to zanotować, że wkrótce po dniu św. Michała, w roku 1850, zerwał się w świecie moralnym sztorm tak gwałtowny, że domaga się on jakiegoś wielkiego wyjaśnienia i wzbudził w nas głębokie pragnienie uzyskania go. Powinniśmy obserwować jego narastanie z dnia na dzień, rozszerzanie się z miejsca na miejsce, bez odpuszczania, prawie bez przerwy, do obecnej godziny, kiedy być może nadal stanowi zagrożenie, lub przynajmniej nie ma pewności, co do perspektywy jego ulżenia. Każda strona w państwie podlega jego wpływom – od królowej na tronie, do maluchów w przedszkolu bądź w szkole dziennej. Dziesiątki tysięcy wyborców, wszystkie sekty protestanckie, ogólna liczba towarzystw i stowarzyszeń religijnych, duże grono duchowieństwa ustanowionego w miastach i na wsi, adwokaci, nawet medycy, a także kręgi literackie i naukowe, każda klasa, każdy interes, każde miejsce przy kominku, daje dowody tej wszechobecnej nawałnicy. To byłby nasz reportaż o tym, ujrzenie tego z dystansu, i bylibyśmy powinni spekulować o tej sprawie. O co tu chodzi? Przeciw czemu jest to skierowane? Cóż dziwnego stało się na ziemi? Jakie kolosalne, nadnaturalne wydarzenie jest zdolne wywołać tak ogromny skutek?
W naszej ciekawości powinniśmy słusznie osądzać to zjawisko; to musi być wydarzenie brzemienne w skutki, i nim jest. To jest innowacja, można powiedzieć, cud w ciągu ludzkich zdarzeń. Z roku na rok świat fizyczny obraca się, i znów zaczyna, lecz polityczny porządek rzeczy nie odnawia się, nie powraca – trwa nadal i postępuje dalej, nie ma tu cofania się. To jest tak dobrze rozumiane przez współczesnych ludzi, którzy tak ubóstwiają progres jak by on był inną nazwą dobra. Przeszłość nigdy nie wraca, nigdy nie jest dobra; jeśli mamy uciec od istniejących nieszczęść, to tylko idąc do przodu. Przeszłość jest niemodna, przeszłość jest martwa.
Ale martwy może żyć dla nas, może przynosić nam korzyść, gdy przeszłość wraca. To więc jest przyczyną narodowej radości, narodowego wołania, które nas ogarnia. Przeszłość rzeczywiście wróciła, umarły żyje! Trony zostały obalone, i nigdy je nie przywrócono; państwa żyją i umierają, a potem stają się jedynie materią dla historii. Babilon był wielki, i Tyr, Egipt, i Niniwa, i już nigdy nie stały się znowu wielkie. Ale Angielski Kościół [Katolicki] był, potem Kościoła Angielskiego nie było, i Kościół Angielski jest znów! To jest cud godny okrzyku. To jest przyjście Drugiej Wiosny, to odbudowa świata moralnego, taka jak ta, która corocznie ma miejsce w świecie fizycznym.
Trzy wieki temu Kościół katolicki, ten wielki wytwór mocy Bożej, znajdował się tu, na tej ziemi, na honorowym miejscu. Był szanowany przez blisko tysiąc lat, został intronizowany na około dwudziestu stolicach biskupich całego kraju, opierał się na woli wiernego ludu, pobudzał do działania dziesięcioma tysiącami instrumentów władzy i wpływów, i był uszlachetniany zastępem świętych i męczenników. Kościoły, jeden po drugim, byli radośnie doliczane jak kolejne gloryfikowane pośrednicy, którzy byli szanowanymi obiektami ich wdzięcznego hołdu. Samo Canterbury liczyło, być może, jakieś szesnaście świątyń, od Św. Augustyna do Św. Dunstana i Św. Elfega, od Św. Anzelma i Św. Tomasza do Św. Edmunda. Miasto York miało swego kościoła Św. Paulina, Św. Jana, Św. Wilfrieda i Św. Wilhelma. W Londynie był kościół Św. Erconwalda, w Durham – Św. Cuthberta, w Winton – Św. Swithuna. Następnie były kościoły: Św. Aidana w Lindisfarne, Św. Hugo w Lincoln, Św. Chada w Lichfield i Św. Tomasza w Hereford, Św. Oswalda i Św. Wulstana w Worcester, Św. Osmunda w Salisbury i Św. Birinusa w Dorchester oraz Św. Ryszarda w Chichester. A dalej, także jego zakony religijne, zakłady zakonne, uniwersytety, rozległe stosunki w całej Europie, jego wysokie przywileje w państwie doczesnym, bogactwo, jego zależności, powszechne zaszczyty – gdzie w całym chrześcijaństwie była bardziej chwalebna hierarchia? Przemieszana z instytucjami cywilnymi, z królami i szlachcicami, z ludem, znajdowała się w każdej wsi i w każdym mieście – zdawała się być przeznaczona do trwania tak długo, jak trwała Anglia, i nawet do przetrwania dłużej niż wielkość Anglii.
Lecz, wielkim zrządzeniem niebios stało się, że majestat tej obecności należało wymazać z pamięci. To długa historia, moi Ojcowie i Bracia – dobrze znacie ją. Nie potrzebuję tego dokładnie analizować. Ożywiająca zasada prawdy, cień św. Piotra, łaska Odkupiciela, opuściły go. Ten stary Kościół w tych dniach stał się trupem (dziwna, straszna zmiana!), ale zepsuł wówczas powietrze, które kiedyś odświeżał, i obciążał tylko grunt, który wcześniej upiększał. Tak, więc, wszystko wydawało się stracone; przez jakiś czas trwała walka, a wtenczas jego kapłani zostali wypędzeni bądź zamęczeni. Zaistniały niezliczone świętokradztwa. Jego świątynie sprofanowano lub zniszczono; chciwi szlachcice skonfiskowali jego dochody bądź zostały one roztrwonione na służbę nowej wiary. Obecność katolicyzmu po prostu usunięto, zaparto się jego łaski, wzgardzono jego potęgą, jego imię, za wyjątkiem aspektu historycznego, pozostało prawie nieznane. Trwało to długi czas, aby to się gruntownie dokonało; wiele czasu, wiele pomysłów, pracy i kosztów, lecz wreszcie zostało to dokonane. Och, ten nieszczęsny dzień przed wiekami, zanim przyszliśmy na świat! Co za męczeństwo było żyć w tym dniu i dostrzegać, jak została po trochu wycinana rzetelna postać Prawdy, moralnej i materialnej, a każdy członek i każdy organ zabijany i palony w ogniu, lub wrzucany w przepaść! Ale w końcu, to dzieło zostało ukończone. Prawdę uśmiercono i zakopano, i nastąpiła cisza i spokój, coś w rodzaju pokoju – i tak wyglądał stan rzeczy, gdy przyszliśmy na ten znużony świat.
Moi Ojcowie i Bracia, wy ujrzeliście to z jednej strony, a niektórzy z nas z innej, lecz każdy z nas może świadczyć o fakcie bezdennej pogardy, w jaką popadł katolicyzm do czasu naszego przyjścia na świat. Wy, niestety, znacie to dużo lepiej niż ja; lecz to nie może być niewłaściwe, jeśli jednym bądź dwoma dowodami, jak za pociągnięciem pióra, świadczę o was z zewnątrz, o czym wy możecie tak wiele świadczyć szczerzej i od wewnątrz. Na terenie Anglii już nie było Kościoła katolickiego; mogę nawet powiedzieć, że już nie było społeczności katolickiej, tylko nieliczni zwolennicy starej religii, włóczące się bez słowa i ze smutkiem, jak żywe pamiątki czegoś, co kiedyś było. „Rzymscy katolicy” – to nie sekta, nawet nie interes, jak ludzie sobie to wyobrażali, nie grupa, jakkolwiek mała, ale przedstawiająca Wielką Wspólnotę za granicą, lecz zaledwie garstka jednostek, którą można by policzyć, jak kamyki i pozostałość po wielkim potopie, którzy, zaiste, tylko zachowali swoje wyznanie wiary, jakie w tym czasie jednak było wyznaniem Kościoła. Mamy grupę biednych Irlandczyków przybywających w porze żniw, bądź ich kolonię, którą zakwaterowano w nędznej dzielnicy ogromnej metropolii. Być może, mamy osobę w podeszłym wieku, którą widuje się spacerującą ulicami, poważną i samotną, i obcą, jakkolwiek szlachetną w zachowaniu się. Mówiono, że pochodzi ona z dobrej rodziny i jest „rzymskim katolikiem”. Albo staroświecki dom o mrocznym wyglądzie, otoczony wysokimi ścianami, żelazną bramą, cisami, o którym mówi się, że tu żyli i mieszkali „rzymscy katolicy”. Ale kim oni byli bądź co robili, lub też, co należy rozumieć przez pojęcie „rzymskich katolików”, tego nikt nie był w stanie powiedzieć. Jednak miało to nieprzyjemny wydźwięk oraz oznaczało pewną formę przesądu. I wówczas, być może, gdy chodziliśmy tam i z powrotem, patrząc na wielkie miasto zaciekawionymi oczyma chłopca, moglibyśmy natknąć się dziś na jakąś kaplicę Morawskiego Kościoła, lub dom spotkań kwakrów, a jutro na kaplicę „rzymskich katolików”. Ale nic z tego nie rozumieliśmy, widzieliśmy tylko świece, które tam się paliły, i jakichś chłopców w bieli, kołyszących kadzielnicami. Co to wszystko znaczy, można było się dowiedzieć jedynie z książek, protestanckich dziejów i kazań. Nie mówiło się dobrze o „rzymskich katolikach”, lecz przeciwnie, podawano, że oni już raz rządzili i nadużyli swej władzy. Albo mogliśmy przy jakiejś okazji usłyszeć, co, w sposób ostentacyjny, opublikował jakiś literat, jako rezultat swego starannego śledztwa i jako przez mało kogo znaną informację, że istnieje podstawowa różnica pomiędzy rzymskimi katolikami Anglii a rzymskimi katolikami Irlandii, że ci drudzy mieli biskupów, a pierwsi byli rządzeni przez czterech oficjałów, zwanych wikariuszami apostolskimi.
Taki był rodzaj wiedzy o chrześcijaństwie, posiadanej przez pogan starożytności, którzy prześladowali jego zwolenników na całej powierzchni ziemi, a następnie nazywali ich gens lucifuga, ludźmi, którzy unikali światła dziennego. Tacy byli katolicy w Anglii, znajdowani po kątach i alejkach, piwnicach i na dachach, lub po zakamarkach kraju. Odizolowani od ludnego świata wokół nich, niewyraźnie postrzegani przez wysokich rangą protestantów, władców ziemi, jak gdyby przez mgłę lub w półmroku, jak duchy przenoszące się tam i z powrotem. Wreszcie, tak osłabli, stali się całkowicie tak godni pogardy, że wzgarda dała początek litości. Bardziej wielkoduszni tyrani poczęli faktycznie obdarzać ich łaską, pod pojęciem, że ich poglądy są po prostu zbyt niedorzeczne, aby je znowu szerzyć, a jeśli by ich trochę podnieść na cywilnym znaczeniu, to oni by wkrótce sami wyrzucili te poglądy z pamięci i wstydziliby się ich. A stąd, poza zwyczajną dobrocią względem nas, poczęli szkalować nasze doktryny w stosunku do świata protestantów, tak, że nasza bardzo idiotyczna i sekretna niewiara mogłaby stać się błaganiem o litość.
Wielka zmiana, straszny kontrast pomiędzy uświęconym tradycją Kościołem św. Augustyna i św. Tomasza, a biednymi resztkami ich dzieci na początku dziewiętnastego wieku! To był cud, mógłbym powiedzieć, zburzyć tę wspaniałą potęgę; lecz w rezerwie istniała większa i prawdziwsza potęga. Nikt nie mógłby przepowiedzieć jej upadku, ale jeszcze mniej ktokolwiek odważyłby się prorokować jej ponowne powstanie. Upadek był niezwykły, lecz nadal, pomimo wszystko, odbywał się w porządku natury – przecież wszystkie rzeczy kiedyś znikają. Ale jej ponowne narodzenie byłoby innym rodzajem cudu, należało by do porządku łaski, a kto może mieć nadzieję na cuda, na taki cud jak ten? Czy cały bieg historii może coś takiego pokazać? Muszę to stwierdzić oględnie i zgodnie z moją wiedzą, lecz nie przypominam sobie czegoś podobnego. Augustyn, w rzeczy samej, przybył na tę samą wyspę, do której już wcześniej dotarli misjonarze, lecz oni przybyli do Brytyjczyków, a on do Saksończyków. Goci ariańscy i Lombardowie, także, porzucili swoją herezję w czasach św. Augustyna, i połączyli się z Kościołem, ale nigdy nie odpadli od niego. Słowo natchnione wydaje się sugerować, że prawie niemożliwa jest taka łaska, jak odnowa tych, którzy ponownie ukrzyżowali dla siebie Syna Bożego i stąpali Go pod nogami. Kto wówczas śmiałby mieć nadzieję, że z tak świętokradczego narodu, jak ten, byliby ponownie uformowani ludzie na kształt ich Zbawiciela? Jakie znaki wskazywały na to, że ta nacja miała być wybrana spomiędzy narodów? Czy to było przepowiedziane jakieś pięćdziesiąt lat temu, czy taki pogląd nie wydawałby się absurdalny i szalony?
Moi Ojcowie, był jeden z waszego zakonu, wówczas w dojrzałości swych sił i swej reputacji. Jego imię jest własnością tej diecezji; mimo to jest zbyt wielki, zbyt czcigodny, zbyt drogi dla wszystkich katolików, aby być ograniczonym do jakiejś części Anglii, gdy raczej jest słowem żyjącym na ustach nas wszystkich. Co mógłby odczuwać w swoim złym czasie ten czcigodny człowiek, mistrz Arki Przymierza, jeśli mógłby żyć, aby ujrzeć ten dzień? Byłoby bezczelnością ze strony kogoś, kto go nie znał, opowiadanie o nim, o jego myślach, o kolegach, niektórzy z nich są nawet tu obecni. Ale czy nie mam racji myśląc, że dzień taki jak ten, w którym jesteśmy, wydawałby się jemu snem lub marzeniem, lub, jeśli to przepowiedział, dla jego słuchaczy byłoby jedynie naśmiewaniem się? Wyobraźmy sobie, że pewnego razu, uniesiony duchem, on sięgnął do przyszłości, i że jego śmiertelne oko wywędrowało z tej niskiej kaplicy w dolinę, która przez wieki była w posiadaniu katolików, na sąsiedni pagórek, potem na pustkowie i odludzie. I że oświadczył o sobie: „Widzę łysą górę w rozległym kraju, stojącą naprzeciw tego ogromnego miasta, dla którego mieszkańców katolicyzm ma tak małe znaczenie. Widzę wytyczony kawał ziemi i wykonane przestrzenne ogrodzenie, roślinność, otaczającą je i krążącą w przestrzeni. I tam na tym wysokim miejscu, z dala od zbiorowisk ludzkich, ale w samym centrum wyspy, pojawia się wielki gmach, czy raczej kopa gmachów, z wieloma fasadami i dziedzińcami, oraz długie arkady i korytarze, i piętro na piętrze. I oto wzrasta, przybierając te same słodkie i potężne imię, które stało się naszą siłą i ukojeniem w Dolinie. Patrzę bardziej uważnie na tę budowlę i widzę, że została wykonana w tym starodawnym stylu sztuki, przywracającym przeszłość, o której wydawało się, że ginie z oblicza ziemi, albo że została zachowana jedynie jako ciekawostka lub naśladowana jedynie jako kaprys. Nasłuchuję, i słyszę brzmienie głosów, poważnych i muzykalnych, odnawiających stary chorał, którym Augustyn pozdrawiał Ethelberta pod gołym niebem na pobrzeżu Kentu. Ten głos dochodzi z długiej procesji, i posuwa się wzdłuż arkad. Kapłani i zakonnicy, teologowie ze szkół, kanonicy z katedry kroczą we właściwej kolejności. A potem przychodzi wizja niemal dwudziestu głów w mitrze; i na koniec widzę Księcia Kościoła, w królewskich barwach cesarstwa i męczeństwa, który jest przyrzeczeniem nam od Rzymu jego niestrudzonej miłości, dowodem, że to spore towarzystwo jest mocne w wierze apostolskiej i nadziei. Tam widnieje cień Świętych: jest tam św. Benedykt, mówiący do nas głosem biskupa i kapłana, i wyliczący te długie wieki, poprzez które modlił się, studiował i pracował. Tam też widać białą wełnę św. Dominika, której żadna skaza nie może zaszkodzić, żadna plama nie może zaciemnić. A jeśli nie będzie tam św. Bernarda, to oznacza jedynie to, że jego nieobecność może sprawić, iż będzie lepiej pamiętany. I książęcy patriarcha, św. Ignacy, który jak św. Jerzy nowoczesnego świata, ze swą rycerską włócznią przebija zwijającego się wroga, on też roztacza wokół siebie błogosławieństwo na ten orszak. A inni, także jemu równi bądź młodsi w historii, których obrazy znajdują się nad naszymi ołtarzami, lub wkrótce będą, są najpewniejszym dowodem, iż ramię Pańskie nie jest z wosku, ani Jego miłosierdzie nie zawiodło – oni również spoglądają ze swych tronów w niebie na ten tłum. A więc, to niebiańskie towarzystwo przechodzi na święte miejsce, i tam, ze czcigodnym obrządkiem i ze straszną ofiarą, rozpoczyna wielki akt, dla którego tu przyszło”. Cóż to za akt? To pierwszy synod nowej Hierarchii, to jest zmartwychwstanie Kościoła.
O, moi Ojcowie, moi Bracia, jeśli by ten czczony biskup tak wówczas mówił, kto by go słuchał i nie powiedział by, że tego nie może być? Jak z tych niewielu rozproszonych wiernych, rzymskich katolików, utworzyć Kościół? Czy przeszłość powinna być cofnięta, a grób otwarty? Czy Saksończycy doczekają znowu Boga? Czy pasterze, doglądający nocą swoje biedne trzódki, winni być nawiedzani przez rzeszę niebiańskiej armii i słuchać, jak ich Pan narodził się na nowo w swym mieście? Tak, bo łaska może to, czego natura nie może. Świat się starzeje, lecz Kościół jest wiecznie młody. On może, o każdej porze, z woli swego Pana „odziedziczyć narody pogańskie i zamieszkać wyludnione miasta” [Iz 54, 3]. „Powstań, Jeruzalem! Świeć, bo przyszło twe światło i chwała Pańska rozbłyska nad tobą. Bo oto ciemność okrywa ziemię i gęsty mrok spowija ludy, a ponad tobą jaśnieje Pan, i Jego chwała jawi się nad tobą… Podnieś oczy wokoło i popatrz: Ci wszyscy zebrani zdążają do ciebie. Twoi synowie przychodzą z daleka, na rękach niesione twe córki” [Iz 60, 1-4]. „Powstań, przyjaciółko ma, piękna ma, i pójdź! Bo oto minęła już zima, deszcz ustał i przeszedł. Na ziemi widać już kwiaty… Drzewo figowe wydało zawiązki owoców i winne krzewy kwitnące już pachną. Powstań, przyjaciółko ma, piękna ma, i pójdź!” [Pnp 2, 10-13]. To jest czas twego Nawiedzenia. Powstań, Maryjo, i pójdź naprzód w swej potędze do tego kraju na północy, który kiedyś był Twój, i obejmij w posiadanie krainę, która nie zna Cię. Powstań, Bogurodzico, i swoim donośnym głosem przemów do tych, którzy są brzemienni i odczuwają ból, dopóki dziecię łaski nie poruszy się w nich [por. Łuk 1, 40]. Świeć na nas, droga Pani, swym jasnym obliczem, jak słońce swą mocą, o Stella matutina [Gwiazdo zaranna], o Zwiastunko pokoju, dopóki cały nasz rok nie stanie się nieustającym majem. Ze swych słodkich oczu, z Twego czystego uśmiechu, ze swych majestatycznych brwi, pozwól padać dziesięciu tysiącom wpływów, nie żeby pomieszać i zmiażdżyć Twoich wrogów, lecz aby ich przekonać i pozyskać. O Maryjo, moja nadziejo, o Matko Niepokalana, napełnij nas przyrzeczeniem tej Wiosny. Na ruinach starej świątyni powstaje druga. Biskupstwo Canterbury odstąpiło, i York, i Durham, i Winchester. Rozstanie z nimi było bolesne. Uparcie trwaliśmy przy wizji minionej wielkości, i nie uwierzylibyśmy, że to mogłoby się nie udać, lecz Kościół Anglii umarł, i Kościół znów żyje. Biskupstwa w Westminster i Nottingham, Beverly i Hexham, Northampton i Shrewsbury, jeśli świat się utrzyma, będą nazwami brzmiącymi jak muzyka w uszach, jak poruszenie serca, jak aureole, które utraciliśmy. Święci powstaną z nich, jeśli Bóg tak zechce, i Doktorzy ponownie przekażą prawo Izraelowi, a kaznodzieje wezwą do pokuty i do sprawiedliwości, jak było na początku.
Tak, moi Ojcowie i Bracia, a jeśli będzie to błogosławiona wola Boża, będziemy mieli nie tylko Świętych, nie tylko Doktorów, nie tylko kaznodziei, lecz również Męczenników, którzy ponownie poświęcą ziemię Bogu. Nie wiemy, co jest przed nami, zanim zwyciężymy. Zaangażowaliśmy się w wielkie, radosne dzieło, lecz proporcjonalnie do łaski Boga działa wściekłość jego wrogów. Przywitali nas tak, jak lew pozdrawia swą ofiarę. Być może, mogą być oswojeni na czas z naszym pojawieniem się, lecz może być, że są bardziej poirytowani. Ponowne założenie Kościoła w Anglii jest zbyt wielkim aktem, aby przeprowadzić go w rogu. Mieliśmy powód, by oczekiwać, że taki skarb nie byłby nam dany bez krzyża. To nie jest Boska droga, żeby wielkie błogosławieństwa mieli zstąpić bez ofiary wielkich cierpień. Jeśli wśród tego ludu prawda ma być głoszona w szerokim zakresie, jak możemy marzyć, jak możemy mieć nadzieję, że kłopoty i zmartwienia nie będą towarzyszyć w jego marszu naprzód? Już musimy, jeśli można tak powiedzieć bez zuchwałej ufności, wymienić nasze dzieło na wielki zapas zasług. Dysponujemy niemałą ekipą do rozpoczynania naszej walki. Czy możemy pobożnie zakładać, że krew naszych męczenników, przelana od trzech wieków, nigdy nie otrzyma swej rekompensaty? Czy ci kapłani, świeccy i regularni, cierpieli zupełnie bez celu, czy raczej dla celu, który nie jest jeszcze zakończony? Długie uwięzienie, cuchnący loch, nużąca niepewność, tyrański proces, barbarzyński wyrok, okrutna egzekucja, koło tortur, szubienica, nóż, kocioł z wrzątkiem, niezliczone tortury tych świętych ofiar, o mój Boże, czyż oni mają pozostać bez nagrody? Czy Twoi męczennicy mają płakać spod Twego ołtarza za ich miłującą pomstę na tym winnym narodzie, i krzyczeć na próżno? Czy stracą życie, i nie zyskają lepszego życia dla dzieci tych, którzy ich prześladowali? Czy to jest Twoja prawdziwa i sprawiedliwa droga, o mój Boże? Czy to jest zgodne z Twoją obietnicą, o Królu świętych, jeśli ośmielę się przemówić do Twego poczucia sprawiedliwości? Czy Ty nie modliłeś się za swych wrogów na krzyżu i nie nawróciłeś ich? Czyż Twój pierwszy Męczennik [św. Szczepan] nie pozyskał Twego wielkiego Apostoła [św. Pawła], wówczas prześladowcę, swą modlitwą pełną miłości? A w tym dniu próby i spustoszenia dla Anglii, gdy serca zostały przebite na wylot żałością Maryi, przy ukrzyżowaniu Twego mistycznego ciała, czy wszystkie wylane łzy i wszystkie kropli krwi nie zostali ziarnem dla przyszłych plonów, których oni, którzy zasiali je w smutku, mieli zbierać w radości [por. Ps 126, 5]?
A ponieważ to cierpienie Męczenników nie jest jeszcze wynagrodzone, więc, być może, nie jest ono jeszcze wyczerpane. Coś, o czym wiemy, pozostaje do zniesienia, coś trzeba zakończyć konieczną ofiarą. Niech Bóg tego nie dopuści, przez wzgląd na ten biedny naród! Lecz czy nadal mogliśmy być zaskoczeni, moi Ojcowie i moi Bracia, gdyby zima nawet teraz jeszcze nie całkiem się zakończyła? Czy mamy jakiekolwiek prawo przyjmować to, jako coś dziwnego, jeśli w tej angielskiej krainie, wiosna Kościoła powinna okazać się wiosną angielską, niepewnym, niespokojnym czasem nadziei i obawy, radości i cierpienia, jasnej obietnicy i budzących się nadziei, jeszcze ponadto, ostrych podmuchów wiatru, zimnych pryszniców i niespodziewanych sztormów?
Wiem jedną rzecz, że nasza siła będzie odpowiadać naszym potrzebom. Jedna rzecz, której jestem pewny, że im bardziej wróg wścieka się na nas, tym bardziej Święci w niebiosach ujmują się za nami. Im bardziej bojaźliwe są nasze próby na świecie, tym bardziej obecna nam będzie nasza Matka Maryja i nasi dobrzy Patroni oraz Anioły Stróże. Im bardziej złośliwe są środki ludzkie wobec nas, tym głośniejsze błagalne wołanie do Boga za nas wzniesie się z łona całego Kościoła. Nie będziemy opuszczeni jak sieroty, będziemy mieć w sobie moc Pocieszyciela, przyrzeczoną Kościołowi i każdemu jego członkowi. Moi Ojcowie, moi Bracia w kapłaństwie, mówię z głębi mego serca i wyrażam moje przekonanie, iż nie ma nikogo wśród was tu obecnych, kto by, jeśli Bóg tak zechciał, nie zostałby chętnie męczennikiem dla Jego sprawy. Nie mówię wam, że życzyłby sobie tego; nie mówię, że naturalna wola nie błagałaby, aby ten kielich goryczy mógł minąć; nie powiem o czymś, co wy mogliby uczynić z własnej siły, lecz z mocy Boga. W łasce Ducha, w zbroi sprawiedliwości, przez pociechy i pokój Kościoła, przez poświęcenie apostołów Piotra i Pawła, i w imię Chrystusa, uczynilibyście to, czego natura nie jest w stanie uczynić. Przez wstawiennictwo Świętych w niebiosach, przez akty pokuty i dobre dzieła oraz modlitwy ludu Bożego na ziemi, siłą trzymalibyście się jak na falach ogromnej głębi i noszeni pełnią łaski, czy natura życzyłaby sobie tego, czy też nie. Nie mam na myśli – gwałtownie, bądź w niestosownej walce, lecz spokojnie, taktownie, słodko, radośnie, abyście wspięli się na wyżyny i pojechali naprzód do walki, jak na szczycie anielskich skrzydeł, jak wasi ojcowie uczynili to przed wami i uzyskali nagrodę. Wy, którzy dzień po dniu składacie w ofierze Nieskalanego Baranka Bożego, wy, którzy dzierżycie w swych rękach Słowo Wcielone pod widzialnymi znakami, które Chrystus wyświęcił, wy, którzy wciąż opróżniacie kielich Wielkiej Ofiary – kto może was przestraszyć, przestraszyć, skusić? Kto ma was zatrzymać, czy macie cierpieć lub pracować, czy kłaść fundamenty Kościoła we łzach, bądź nałożyć koronę na dzieło w rozradowaniu?
Moi Ojcowie, moi Bracia, jeszcze jedno słowo. Może wydawać się wam, że odszedłem z mojej drogi zwracając się w ten sposób do was, ale mam jakieś usprawiedliwienie, aby zalecać jako okoliczność łagodzącą. Kiedy Kolegium Angielskie w Rzymie zostało założone troską wielkiego papieża u zarania smutków Anglii, a misjonarzy przygotowano tam do spowiadania, a tu do męczeństwa, kto pozdrawiał sprawiedliwą młodzież Saksończyków, gdy mijali ich na ulicach wielkiego miasta z zawołaniem „Salvete flores martyrum”? A kiedy z kolei nadszedł czas dla każdego, aby opuścić ten spokojny dom rodzinny i wejść w konflikt, do kogo oni się udali przed opuszczeniem Rzymu, aby otrzymać błogosławieństwo, które mogłoby dodać im odwagi do realizacji ich dzieła? Poszli po błogosławieństwo Świętego [św. Filipa Nereusza], poszli do spokojnego starca, który nigdy nie widział krwi, za wyjątkiem pokuty, który naprawdę marzył, aby umrzeć za Chrystusa, kiedy wielki św. Franciszek [Ksawery] otworzył drogę na Daleki Wschód, lecz który stał jakby wartownik w świętym mieście, oraz wchodził i schodził przez pięćdziesiąt lat w jednym rytmie, podczas gdy jego bracia ścierali się w walce. Ogień jego serca był zbyt wielki dla swego kruchego przybytku i dręczył go, że on pozostaje w kraju, gdy cały Kościół poszedł do wojny, dlatego przybyli do niego ci jasnowłosi cudzoziemcy, zanim wyruszyli na scenę swej męki, żeby gorliwość i miłość uwięzione w tej płonącej piersi mogłyby znaleźć ujście i odpłynąć od tego, który pozostał w kraju, na tamtych, którzy mieli stanąć w obliczu wroga. Dlatego, jeden po drugim, każdy w swej kolejce, ci młodzi żołnierze przybyli do starego człowieka i jeden po drugim wytrwali oraz zyskali koronę i palmę – oprócz jednego, który nie przyszedł, i nie przyszedłby, po zbawienne błogosławieństwo.
Moi Ojcowie, moi Bracia, tym starym człowiekiem był mój własny Św. Filip. Przez wzgląd na niego, wytrzymajcie ze mną. Jeśli mówiłem zbyt poważnie, jego słodki uśmiech złagodzi to. Ponieważ był z wami trzy wieki temu w Rzymie, kiedy nasza świątynia upadła, więc teraz z pewnością, kiedy ona powstaje, on powinien wyruszyć w podróż do was. Jest pewne, że on, jakby pamiętając jak wstawiał się za wami u siebie, i uznając stosunki, które wówczas utworzył z wami, powinien życzyć sobie być znanym wśród was, być kochanym przez was i być może czynić wam posługę, już tu, w waszym własnym kraju.
(Kazanie wygłoszone 13 lipca 1852 roku w kościele St. Mary’s, Oscott, na pierwszym Synodzie Prowincji Westminster).
Tłum. Ryszard Winerowicz