„Przyszedł do swego domu, ale swoi go nie przyjęli” (Jan 1, 11).
Drodzy Wierni!
Ta wrodzona nam dążność do upamiętnienia dnia, w którym nam drogie ludzie ujrzały światło dzienne, już nam dostatecznie tłumaczy uroczystość Bożego Narodzenia, o której znowu przypominamy sobie dzisiaj, w niedziele oktawy tego święta. Jezus Chrystus to nie bohater jednego narodu, – to Zbawiciel całej ludzkości!
Wraz z nami powinniby te urodziny święcić nawet niedowiarkowie, nawet poganie. Przecież ludzie, którzy nie wierzą, że Jezus Chrystus jest Bogiem, nie mogą nie uznać, że on jest największym, jakiego kiedykolwiek widział świat, człowiekiem. Nikt mu bowiem nie dorównał ani w mądrości, ani w dobroci, ani w świętości, ani w tym, co zdziałał dla rodzaju ludzkiego. Cóż więc mówić o nas katolikach, którzy obok człowieczeństwa uznajemy też w Chrystusie i jego bóstwo? Wiemy, że Jezus Chrystus przyszedł na świat po to, by ten świat pozyskać dla Boga, by uczynić go chrześcijańskim. Rokrocznie powtarza się uroczystość Bożego Narodzenia, ale też rokrocznie brzmi nam w tym dniu gorzki wyrzut Ewangelisty, że Bóg Zbawiciel, „przyszedł do swego domu, ale swoi go nie przyjęli” (Jan 1, 11).
Zapytajmy dziś siebie, czy my przyjmujemy Chrystusa? Pytanie to jest równoznaczne z innym: Czy jesteśmy chrześcijanami? Dziwne to pytanie!… Jak to? Można jeszcze o tym powątpiewać? Przecież już wiele wieków przeszło od czasu, kiedy ręka misjonarzy zburzyła w naszym kraju świątynie pogańskie, pokruszyła bałwany, zaś naszych przodków ochrzciła po katolicku. Od tej chwili każdy z nas przyjmuje Chrzest Św., ma katolicką metrykę, uważa się za chrześcijanina.
To wszystko prawda, a jednak. Stańmy u żłóbka. Słuchajmy, jak nam św. Jan Ewangelista przedstawia leżące tam Dziecię. „Było Światło prawdziwe, które oświeca każdego człowieka… ale świat go nie poznał”. Pogaństwo – to noc, ciemna, czarna noc! Przyszło światło boże, narodził się Jezus Chrystus, i mroki ustąpiły. Prawdziwa wiara zapanowała na świecie. Człowiek poznał Boga jedynego, stał się uczestnikiem jego tajemnic, ujrzał światło, – nie tylko jego słaby promyk, ale bezmiar światła, nie nikłą gwiazdkę, ale przejasne słońce, które wszystko oświeca. I cóż? – Zdawałoby się, że ludzie powinni chodzić w tym świetle, jak w szczęściu, że powinni nim się rozkoszować, upijać, coraz więcej go wchłaniać w siebie. Niestety! Bardzo prędko niejeden wzgardził słońcem prawdy bożej i zapalił sobie liche świeczki doczesności, co mało świecą, ale dają dużo kopcia. Powstały przeróżne herezje i odszczepieństwa, które dziś nawet trudno wyliczyć. Ludzie zaczęli więcej ufać swemu rozumowi, niż Objawieniu bożemu, i skutkiem tego jakże często schodzili i schodzą na bezdroża błędu!
Czy my, ludzie dzisiejsi, zawsze idziemy za światłem Chrystusowym? To światło chce być widziane, a my nieraz rozmyślnie zamykamy na nie oczy. Niczego tak nie boi się nasza św. wiara, jak ciemnoty. A tymczasem co się dzieje dokoła? Szczycimy się dziś ze swej oświaty, ze zdobyczy naukowych i kulturalnych, ale nieraz nie znamy najprostszych prawd wiary. Same się cisną na usta słowa Zbawiciela: „Cóż pomoże człowiekowi, choćby cały świat pozyskał, jeśliby na duszy swej szkodą poniósł?” (Mt 16, 26). Niema dla duszy większej szkody, jak trzymanie jej w mrokach nieświadomości. Z ciemnoty religijnej płynie zabobon. Ile dziś jeszcze żyje wśród nas zabobonów i teorii pseudonaukowych! Chory nie ufa lekarzowi, który długie lata się uczył i zdał wiele trudnych egzaminów, ale ślepo wierzy jakiemuś zamawiaczowi albo lekarzowi tzw. medycyny alternatywnej lub ludowej.
Mamy światło prawdziwe. Bije ono na nas z Kościoła Chrystusowego, z jego nauk, z jego upomnień i wskazówek. Nigdy się ludzkość nie skarżyła, że tego światła było jej za mało, że to światło kogoś zawiodło. I naraz… Znaleźli się nawet w naszych krajach katolickich wielu takich, którzy zapragnęli światła innego i nadstawili ucha na podszepty sekciarzy, jakichś tam baptystów i badaczy Biblii. Przyjmują ich u siebie, przestają z nimi, kupują lub pożyczają od nich książki, przez Kościół potępione. A rozmaici agitatorzy polityczni? I zawsze znajdą się ludzie, którzy ich słuchają, dają im wiarę i odmieniają dobre życie na gorsze. Możnaż ich nazwać chrześcijanami? I do nich wprawdzie przychodzi Chrystus, ale oni go przyjąć nie chcą. Lepiej im przy marnej świeczce łojowej, niż przy słonecznym blasku!…
W pewnych chwilach życia i my bardzo chętnie przyznajemy się do synostwa bożego. „Jesteśmy chrześcijanami, wyznajemy wiarę katolicką!” – powiadamy wówczas wszystkim. Ale Król niebieski, Jezus Chrystus, nieufnie patrzy na nas. „Pokażcie uczynki swoje!” A kiedy się im bliżej przyjrzy, odpycha nas od siebie, bo nie widzi na nich swoich znaków. Chrześcijanina poznaje się z jego uczynków, z całego życia. Kiedy będziesz umierał, nie włożą ci do trumny twojej metryki chrzestnej. U Boga ona niema żadnej wartości, albo tylko wartość aktu oskarżenia. Na Sądzie bożym metryka przypomni tylko, jakim tobie być należało. Jakim byłeś, to już Bóg wyczyta w twojej duszy.
Stańmy teraz znowu u żłóbka. Co widzimy? Najpierw – bezmiar pokory. Chrystus opuszcza niebo. Schodzi na padół ziemski. Rodzi się w stajni, nieznany nikomu, wzgardzony przez swoich. – Czy jestem do niego podobny z moją pychą, ze swym wybijaniem się naprzód, ze swą pogardą dla innych ludzi?… Co jeszcze widzimy w żłobie? Najstraszniejsze ubóstwo! Pan całego świata skarży się, że nie ma gdzie głowy skłonić. Król królów – umiera nagi na krzyżu. Co powiemy na to, my chrześcijanie dzisiejsze? Widzi w nas Jezus niesprawiedliwość, oszukaństwo. Widzi gniewnie zaciśnięte pięści, odgrażające się tym, którzy więcej mają od nas. Widzi niezadowolenie, szemranie na Boga i ludzi. Widzi, słowem, piętno grzechu, ale nie może dostrzec swojego znaku. Nie dostrzega w naszym życiu szczerej chęci wspierania bliźniego, ani ofiarności na dobre cele, ani zamiłowania do dóbr wyższych. Przyziemność, zagrzebanie się w doczesności, chciwość i niesumienność, – oto, co niejeden z nas przeciwstawia przez całe swe życie ubóstwu żłóbka betlejemskiego! I czyż możemy po tym wszystkim jeszcze nazywać się chrześcijanami?
A jakże wyglądamy wobec ogromu miłości Chrystusa-Dziecięcia? Wszystko dla Boga i dla nas. I to poniżenie, i ta nędza, i te trudy, i ten krzyż, co stanie na Kalwarii!… „Ja przyszedłem, by żywot miały i nader obficie miały” (J 10, 10). A my, co dajemy Bogu? Tak często nie widzi w nas Chrystus chęci do modlitwy i Sakramentów świętych, nie widzi stałości w wierze ani przywiązania do Kościoła, ale dostrzega wielkie lenistwo w służbie bożej, opuszczone Msze Św., zaniedbane spowiedzi, złamane posty, zbezczeszczone dni święte. Więc często tylko nosimy to zaszczytne imię chrześcijanina, a w rzeczywistości jesteśmy dziećmi tego świata.
Wśród niektórych ludów pogańskich praca misjonarzów idzie bardzo opornie. Poganie, nasłuchawszy się dość o grzechach, wojnach i nienawiści, jaka panuje wśród narodów chrześcijańskich, odpowiadają misjonarzom wręcz słowami Chrystusa: „Lekarzu! Ulecz siebie samego!” (Łk 4, 23). Jakiem prawem – mówią – opowiadacie nam Chrystusa, kiedy już u was dawno zgasła gwiazda betlejemska? Smutne to i bolesne, ale, niestety, w wielu wypadkach prawdziwe.
Ogólnie rzecz biorąc, prawdziwego chrześcijaństwa coraz mniej na świecie, po dwudziestu wiekach panowania Chrystusa – coraz mniej chrześcijaństwa! Rozpętały się wszystkie potęgi wrogie i nieustannie pracują nad tym, by zabić w duszach ludzkich Boże Dziecię – Chrystusa. Ale nie bójmy się! Na darmo mordował młodzianków Herod w swoim państwie, na darmo też pracuje i szatan! Chrystusa nikt nie zabije i nikt nie wygoni ze świata! Wcześniej czy później on zwycięży, jest bowiem „Królem wieków, nieśmiertelnym” (1 Tym 1, 17).
Świat więc jest Chrystusowy, ale czy także moja dusza? To już zależy tylko ode mnie! Jeśli powstańmy z grzechu i – wpatrzone w żłóbek betlejemski – pójdźmy prostą drogą, wytkniętą nam przez Dziecię Boże, wówczas będziemy dobrej myśli! Zabrzmią i nad nami słowa Pańskie: „A teraz to mówi Pan: … Nie bój się, bom cię odkupił i nazwałem cię imieniem twoim, jesteś moim” (Iz 43, 1). Więc pozostańmy przy Chrystusie na resztę życia, a on pozostanie z nami na całą wieczność. Amen.
(Na podstawie: Ildefons Bobicz w: Nowa bibljoteka kaznodziejska t. XLIX 1935 s. 414.)