Wśród prawd wiary św. jest jedna, której zapewne nikt nigdy nie zwalczał, prawda, którą dzień w dzień na globie ziemskim potwierdza tysiące dowodów, a jest nią nieubłagane prawo śmierci. „Postanowiono ludziom raz umrzeć, a potem sąd” (Żyd 9, 27). Tego wyroku Boga nikt zmienić nie potrafi; żaden z odkrywców lub władców nie potrafi wypędzić śmierci precz z tej ziemi.
Był czas, kiedy na ziemi nie było śmierci – to czas rajskiej szczęśliwości. Śmierć zrodził pierwszy grzech. „Którego dnia będziesz jadł z niego, śmiercią umrzesz” (Rodz 2, 17) – zawyrokował w raju Bóg i po dziś spełnia się nad ludzkością ten surowy wyrok Boży. Dzień w dzień ziemia pochłania blisko 100.000 ludzkich ciał i tyleż wyrasta świeżych mogił. Wśród jęków i płaczu wciąż, zda się, słychać echo klątwy: „Pamiętaj, człowiecze, że jesteś prochem i w proch się obrócisz” (Rodz 3, 19).
Życie płynie jak potok i nigdy nie wraca. Słusznie napisał jeden zakonnik na drzwiach swojej celi: „Bóg widzi – czas ucieka, Śmierć goni – wieczność czeka”. Myśl o śmierci – to najlepsza filozofia życia, w blasku której stygnie ślepy żar namiętności, umysł nabiera trzeźwości, budzi się w nas poważny nastrój.
Przyjrzyjmy się bliżej tej śmierci. Ludzie różnie ją określają i przedstawiają. Jedni nazywają ją katem, inni zaś lekarzem. Katem o tyle, że śmierć jest dzieckiem grzechu, a grzech znów mordercą duszy. Grzech zamknął niebo, z nieba wypędził aniołów, ludziom zdarł szatę godową i zrabował im nadprzyrodzone dary.
Śmierć malują zazwyczaj w postaci kościotrupa trzymającego w ręku kosę lub narzędzie śmierci.
Przedstawiają ją bez oczu bo nie patrzy, nie wybiera, nie liczy; przychodzi po żebraka i po męża stanu, po uczonego i po analfabetę, po szeregowca i po wodza, po świeckiego i po biskupa. Dla niej niczym ordery, gwiazdki czy fiolety; nie patrzy na wiek, na strój czy na wygląd twarzy; wszystkich bez wyjątku sprowadza do grobu, oddaje na żer robactwu. Śmierć malują też bez uszu, bo nie wzruszy jej jęk matki rzucającej się na mogiłę dziecka; jest głucha na jęk żony, sióstr i braci; nie przejmuje się lamentem sierot dzieci. Śmierć nie ma języka, nikogo nie przestrzega o swym przyjściu, a bardzo często przychodzi znienacka jak złodziej. Nie można się z nią kłócić ani procesować, bo żaden sędzia nie każe jej zamknąć, nikt nie jest zdolny zakuć ją w kajdany.
Śmierć przedstawiają niektórzy bez czoła, że jest jakby bezwstydna; wciska się wszędzie i to bez pukania, bez zaproszenia. Wchodzi do lepianek i pałaców, zabiera z biur, urzędów i katedr uniwersyteckich, wchodzi do pośpiesznego pociągu, okrętu, do kabiny najszybszego samolotu; drwi sobie z recept lekarza, z rady aptekarza. Nikt nigdzie się przed nią nie schowa; porywa swe ofiary i z domu, i z drogi, odrywa od uczty balowej, wyprowadza z sali tańca, ze sceny teatru i z ławek kościoła – zewsząd, z ziemi, z powietrza, z morza.
Śmierć nazywają też lekarzem i to bardzo dobrym lekarzem nie ciała, lecz duszy. I słusznie, gdyż myśl o śmierci uleczyła już niejedną duszę. Jej pamięć przykra, gorzka i niemiła, ale właśnie dla tego skuteczna. Śmierć powstała z jadu węża, ale do swej służby wciągnął ją Najwyższy Pan i Dawca życia. Lekarz-śmierć nie używa żadnych lekarstw ni narzędzi, nikogo nie bada, do nikogo nic nie mówi, a działa skutecznie i każdy musi się z nią liczyć.
Kościół św. uczy, że śmierć jest odłączeniem się duszy a ciała; jest zakończeniem czasu zasługi i próby; jest przejściem po niekończącej się wieczności. Blask tysiącznych lamp i świec na grobach cmentarnych jest jakby odblaskiem wiecznej światłości zbawionych. Po cóż ludzie przychodzą tak licznie w tym dniu na cmentarz? Czemu palą światła, przystrajają groby, zdobią wieńcami, białymi chryzantemami? Dla czego ich twarze skupione, a ich usta szepczą modlitwy? Bo wierzą, jeszcze wierzą w życie pozagrobowe, w czyściec, w niebo, w ciała zmartwychwstanie i żywot wieczny…
Kościół śpiewa w prefacji żałobnej: „Zaiste dla Twoich wiernych, o Panie, życie się odmienia, ale nie kończy: gdy zniszczeje ten ziemski, doczesny przybytek, w niebiosach jest zgotowane wieczne zamieszkanie”. Tak! wiara nas uczy, że ziemia jest nam chwilową przystanią, a miejsce stałego zamieszkania w wieczności, że nikt nie jest samotny, choćby nikogo już nie miał z rodziny i krewnych, gdyż wszyscy jesteśmy członkami wielkiej rodziny, do której należą i żyjący, i umarli.
Dla dusz czyśćcowych już minął czas zasług. Lecz my możemy im przyjść z pomocą. Ratujmy więc dusze czyśćcowe; one, dzięki naszej pomocy, wcześniej zwolnione z czyśćca, kiedyś się hojnie wywdzięczą za wszystko. Wszyscy jesteśmy jedną wielką rodziną. Wzorowym życiem, cnotami, zasługami i dobrymi uczynkami nie tylko wzbogacamy własną duszę, ale też zasilamy duchowy skarbiec łask, z którego Kościół czerpie i przeznacza na pomoc dla dusz czyśćcowych, ofiarując za nie liczne uzyskane odpusty.
Módlmy się często i gorąco za dusze czyśćcowe. Może tej modlitwy potrzebuje twój mąż czy ojciec, może żona, może siostra, brat albo matka, a może człowiek, który tylko przypadkowo i chwilowo pojawił się w twoim życiu. Ofiaruj często w ich intencji twe dobre uczynki, a Bóg ci to wszystko policzy, przecież P. Jezus powiedział: „Cokolwiek uczyniliście jednemu z tych najmniejszych, mnieście uczynili” (Mt 25, 40).
Członkowie surowego zakonu kartuzów, całe życie zachowujących milczenie, przechodząc obok siebie pozdrawiają się słowami: „Memento mori”! Pomnij, że umrzesz, pamiętaj o śmierci! Dzisiejsze święto zmarłych, gdy zaludniają się cmentarze, płoną światła, płyną modły za tych, którzy już odeszli – zda się kierować do nas głos przestrogi, głębokiej nauki. Dziś groby cmentarze dla nas są kaznodziejami… Zanim umrzesz, pośpiesz najpierw z pomocą tym, którzy odeszli; żyj w łączności z Bogiem w łasce uświęcającej, a kiedyś spotkamy się wszyscy u tronu kochającego nas Ojca i naszej niebieskiej Matki. Amen.
(Na podstawie: Ks. Stanisław Pasieka w: Współczesna ambona, 1957 Nr. 4 (40))