Ks. E. Naujokaitis, Rekolekcje adwentowe, 19–20.12.2009, Kazanie o spowiedzi św.

Drodzy Wierni!
Prowadzimy dalej nasze rekolekcje adwentowe, uczestnicząc w nich gorliwie do końca. Bezpośrednio po Mszy św. zostanie wygłoszona ostatnia nauka. Tematem tych rekolekcji jest sąd Boży. Mówiliśmy o sądzie wiecznym, a teraz porozmyślamy o sądzie, do którego Pan Bóg nas wzywa już na tej ziemi, i to jest sąd Jego nieograniczonego miłosierdzia, sąd spowiedzi św.
Wiemy z katechizmu, że jest pięć warunków do ważnego przyjęcia sakramentu pokuty: 1. rachunek sumienia, 2. żal za grzechy, 3. mocne postanowienie poprawy, 4. spowiedź szczera, i 5. zadośćuczynienie Bogu i bliźniemu. Trzeba nam trochę porozmyślać o pierwszym z tych warunków, o rachunku sumienia.
Dla wielu z nas spowiedź to jedna z praktyk pobożnych, takich jak różaniec czy wystawienie, taki zwyczajny rytuał, który regularnie wykonujemy i o którym od razu zapominamy. Najważniejszym powodem, dla którego wynosimy z sakramentu pokuty tak mało łask jest brak zastanowienia nad istotą spowiedzi. Często nie rozumiemy, że spowiedź to proces sądowy, gdzie powinniśmy samych sobie oskarżyć z konkretnych czynów, słów, myśli i zaniedbań, popełnionych od ostatniej spowiedzi. Spowiedź to proces sądowy gdzie otrzymujemy nie tylko rozgrzeszenie, ale i mandat, sakramentalną pokutę, która jest aktem sprawiedliwości wobec Pana Boga, a nie tylko kolejną modlitwą. Kapłan jest sędzią, który działa jak pełnomocnik Jezusa Chrystusa i w Jego imieniu. Rozgrzeszenie lub odmówienie rozgrzeszenia – to wyrok sądowy. Pokuta jest karą kościelną, której celem jest nie tylko nasze poprawienie, ale i wynagrodzenie przez nas szkody, uczynionej dla Bożej sprawiedliwości.
My często idziemy do spowiedzi jak do kąpieli pod prysznic lub w wannie. Codziennie pracujemy, więc pocimy się, brudzimy się i trzeba się po prostu od czasu do czasu umyć. Brud na naszym ciele jest czymś nieuniknionym. Jest nieprzyjemnym, ale naturalnym, więc nie przejmujemy się nim zbytnio. Jakby automatycznie, długo nie rozmyślając, idziemy do łazienki. Ale takie porównania kąpieli do spowiedzi św., brudu ciała do grzechu są błędne! Tylko małe niedoskonałości i słabości możemy porównać z brudem, który plami powierzchnię naszego ciała! Grzech powszedni nie jest już brudem, lecz mniej lub więcej głęboką raną lub chorobą, która sięga samego ciała. A grzech śmiertelny to już nie choroba, lecz prawdziwa śmierć naszej duszy. I co my robimy w takiej sytuacji? Co miesiąc, co tydzień, a nawet codziennie ciężko ranimy siebie, popełniamy duchowe samobójstwo i potem idziemy do konfesjonału, gdzie Pan Jezus przez kapłana nas wskrzesza z martwych! Czy jest to normalny, naturalny proces: samobójstwo, wskrzeszenie, samobójstwo, wskrzeszenie, i to przez lata, z nadzieją, że Pan Bóg jeszcze raz i jeszcze raz (bez końca!) będzie nam dawał szansę na dobrą spowiedź? Trzeba zrozumieć, że grzech nie jest jakimś drobiazgiem czy „naturalnym”, nieuniknionym zjawiskiem (tak jak pot czy brud), lecz złem, katastrofą, największym naszym wrogiem, niebezpieczeństwem dla mojego wiecznego zbawienia!
Jeśli już porównujemy spowiedź do kąpieli, to spowiedź jest kąpielą, która oczyszcza nas nie zwykłą wodą, lecz Najdroższą Krwią naszego Zbawiciela. Dlatego św. Proboszcz z Ars nie mówił do wiernych: „idźcie do spowiedzi”, ale mówił im: „idźcie do Krwi Jezusowej”. My wiemy teoretycznie, ile cierpień kosztowało wylanie choćby tylko jednej kropli tej Krwi, a mimo to idziemy do tej Krwi byle jak, leniąc się choćby trochę uaktywnić nasz mózg, przygotować się do spowiedzi, wzbudzić w duszy trochę skruchy za nasze grzechy. Ta obojętność i lekceważenie bardziej ranią Serce Jezusowe niż inne nasze przestępstwa.
Przypominamy sobie, że do III wieku za szczególnie ciężkie, publiczne grzechy kapłan rozgrzeszenie dawał tylko raz w życiu, i to po bardzo długiej i męczącej pokucie penitenta. Ojcowie Kościoła mówili, że chrzest św. jest deską ratunkową (tabula post naufragium) dla tonącego w morzu grzechu. Kto przez głupstwo wypuści tą deskę z rąk na pewno się utopi. Lecz Boże miłosierdzie daje nam jeszcze drugą deską ratunkową, i jest nią właśnie spowiedź św. To było dla Ojców oczywiste, że trzeciej i czwartej deski już nie będzie. Od przełomu IV i V wieku Kościół złagodził praktykę pokutną, ale zawsze podkreślał, że walka z grzechem to walka życia ze śmiercią.
Więc spowiedź to proces sądowy, a nie rozmowa z kapłanem o problemach życiowych. Konfesjonał to nie poradnia psychologa, gdzie możemy się wygadać. Trzeba dobrze odróżniać spowiedź od kierownictwa duchowego. Tak, możemy prosić kapłana o radę w trudnych sprawach, i to nawet się zaleca. Dobrze jest otwarcie pytać kapłana o radę i prosić o pomoc. Ale to nie jest właściwa spowiedź. Spowiedź to oskarżenie siebie samego przed Panem Bogiem, dokładnie wymieniając nie swoje ogólne trudności, słabości lub wady („jestem pyszny, egoistyczny, nieumiarkowany”), lecz konkretne grzeszne uczynki, słowa i myśli, oraz ich liczbę lub jak często się zdarzyły, z podaniem wszystkich istotnych okoliczności. Taka spowiedź możliwa jest tylko wtedy, kiedy mamy zwyczaj badać swoje sumienie, najlepiej co wieczór i koniecznie bezpośrednio przed spowiedzią. Trzeba zrozumieć, że rachunek sumienia jest jednym z koniecznych warunków do ważności spowiedzi. Rachunek sumienia Kościół nie tylko się zaleca, lecz przed spowiedzią wręcz nakazuje. Spowiedź bez rachunku sumienia, wyrażająca się w wymienieniu kilku tych samych, znanych już na pamięć grzechów, taka spowiedź jest nieważna! Nawet jeśli kapłan da rozgrzeszenie, zostajemy ze swoimi realnymi grzechami, które chowamy w swojej podświadomości jak kurz pod dywanem i nie chcemy się nad nimi zastanawiać.
Co myśleć gdy człowiek przychodzi do spowiedzi i mówi: „ostatni raz byłem u spowiedzi dwa lub trzy miesiące temu, a nawet pół roku temu”, i potem mówi: „byłem roztargniony na modlitwie, byłem pyszny, kłamałem, byłem niecierpliwy. Więcej grzechów nie pamiętam, za wszystkie szczerze żałuję, proszę o rozgrzeszenie…”? W takim przypadku są dwie możliwości: albo on jest doskonałym świętym, którego trzeba już za życia beatyfikować, albo on po prostu wszedł do kościoła i nagle pomyślał: „pójdę do spowiedzi”, i odbył spowiedź jak jakiś obrzęd magiczny, o którym można od razu zapomnieć. I takie są niestety spowiedzi dużej części katolików. Za każdym razem kapłan jest postawiony przed moralnym dylematem. Kapłan rozumie, że taka spowiedź jest nieważna lub nawet świętokradzka. Z drugiej strony nie ma nadziei, że penitent zmieni swoje postępowanie. Pyta więc np.: „a jak ze Mszą św. w niedzielę?” i potem daje rozgrzeszenie.
Wyznane grzechy są podobne do materii innych sakramentów, np. do wody chrzcielnej, do olejów św. Jeśli penitent nie wyznaje grzechów (tylko opowiada jakieś ogólniki), to brakuje „materiału do spalenia”. Spowiedź traci sens. Taka spowiedź tylko marnuje czas kapłana i innych czekających na poważną spowiedź i absolutnie nic nie daje duszy człowieka. Penitent jest wówczas jak ciężko chory, który przychodzi do lekarza, ale nic nie mówi o swoich ranach i wrzodach.
Więc możemy śmiało powiedzieć, że w największym zagrożeniu są nie poważni grzesznicy, którzy przynajmniej rozumieją opłakany stan swej duszy, a „zwyczajni” wierni, zwłaszcza starszego wieku, przez lata regularnie chodzący do spowiedzi, lecz bez przygotowania do niej. Tacy wierni myślą: „jestem już stary, ciężko pracuję, nikogo nie zabiłem, nie okradłem, płacę podatki, chodzę na Mszę św. i Panu Bogu to pewnie wystarczy. Już jestem w pociągu ekspresowym do nieba, mam zarezerwowane tam miejsce. Nie jestem gorszy niż inni, a nawet jestem trochę lepszy od moich sąsiadów.” Taki człowiek jest w stanie głębokiego snu. Ma paniczny lęk przed poznaniem prawdziwego stanu swojej duszy. Robi wszystko co możliwe, by tylko nie zacząć trochę analizować swojego codziennego, wewnętrznego życia. Każdy z jego sąsiadów, a na pewno jego małżonka i dzieci, wiedzą doskonale o jego złośliwości, skąpości, nienawiści do pewnych osób, nieumiarkowaniu, niecierpliwości, przekleństwach, niesprawiedliwości w relacji z podwładnymi. Lecz on sam nie chce widzieć jak na prawdę wygląda jego dusza w oczach Pana Boga. Nawet jeśli wyznaje: „jestem pyszny”, to nigdy nie zastanawia się, dlaczego, kiedy, w jakich okolicznościach konkretnie pojawiała się jego pycha, jakie są konkretne pyszne czyny, słowa i myśli, jak często one się powtarzają, jak trzeba zacząć leczenie swej duszy z tej pychy, od czego zaczynać walkę przeciw tej wadzie. On nie robi rachunku sumienia, nie wyznaje swych istotnych grzechów i nie pyta kapłana o radę, jak postępować w tym czy innym przypadku. Jego spowiedź jest nieważna i bez żadnej dla niego korzyści. Jego zbawienie jest zagrożone, a jego bliźni dalej cierpią.
To nie znaczy, że nasza spowiedź powinna być bardzo długa, że trzeba opowiadać o wszystkich nieważnych szczegółach naszego życia. Też w żadnym przypadku nie chcemy kogoś wprowadzić w skrupuły. Źle, gdy to co nie jest grzechem ktoś traktuje za grzech. I nie chodzi też o to, by każda nasza spowiedź była oryginalna, że trzeba wymyślać sobie coraz to nowe grzechy by nie znudzić kapłana zwykłymi grzechami. Nie o to chodzi! Nie trzeba żadnej kreatywności lub wielomówności, lecz po prostu realizmu, prostego spojrzenia we własną duszę, uwzględniając cały czas jaki minął od ostatniej spowiedzi: gdzie byłem, co robiłem, z kim miałem kontakt, co moje sumienie mówi o moich czynach, słowach i myślach w stosunku do Pana Boga, do moich bliźnich i do samego siebie. W każdym modlitewniku mamy przykazania Boże i kościelne, główne wady, nawet pytania do szczegółowego rachunku sumienia. Zróbmy taki rachunek, najlepiej pisemnie (potem kartkę trzeba zniszczyć). Szczerze i krótkimi słowami wyznajmy grzechy, wzbudźmy akt skruchy i prośmy kapłana o radę w największych trudnościach. Po spowiedzi uświadomimy sobie, że spowiedź to nie koniec walki z grzechem, lecz tylko początek, że dopiero teraz trzeba zaczynać pracować nad sobą, z cierpliwością i spokojnie reformując najpierw jeden kącik mojej duszy, następnie drugi i tak dalej. Podczas spowiedzi otrzymamy szczególną łaskę sakramentalną, niezbędną dla zmienienia naszego życia, a więc powinniśmy z tej łaski skorzystać.
Wyznawanie grzechów to nie samo informowanie kapłana, tym bardziej nie informowanie Pana Boga, który przecież jest wszechwiedzącym. Wyznanie grzechów, to szczere oskarżenie samego siebie przed obliczem Pana Boga wobec kapłana. Kapłana jako człowieka w ogóle nie interesują nasze grzechy. On już tysiąc razy o nich słyszał i jest zobowiązany od razu po spowiedzi o nich zapomnieć. To my potrzebujemy tego wyznania, bo Pan Bóg daje odpuszczenie tylko tych grzechów, które szczerze wyznajemy i za które żałujemy. Jeśli zapomnimy o jakimś grzechu, trzeba go wyznać na następnej spowiedzi, a jeśli w ogóle zapomnieliśmy, to Pan Bóg nam go odpuści, jeśli mamy ogólną skruchą za wszystkie nasze grzechy. Ale nasza pamięć powinna się wysilić. Trzeba starać się do następnej spowiedzi przypominać sobie o popełnionych ciężkich grzechach. To nie jest trudne, jeśli jeszcze mamy czujne sumienie i jest nam na prawdę przykro, że popełniliśmy jakiś grzech.
Jeszcze jedna uwaga: w spowiedzi chodzi tylko i wyłącznie o nasze własne grzechy, a nie o grzechy mojego męża, mojej żony, moich dzieci lub sąsiadów. Możemy coś powiedzieć o innych ludziach, jeśli to jest bezpośrednio związane z naszymi grzechami, lecz bardzo często takie skargi są jakby zasłoną z dymu, żeby oszukać kapłana i samego siebie. Penitent myśli: „ja tak cierpię z powodu tych innych ludzi, jestem prawie męczennikiem, więc mam usprawiedliwienie dla swojej niecierpliwości, przekleństw, braku ufności, dla tych wszystkich grzechów nieumiarkowania, które popełniam podświadomie szukając jakby rekompensaty za moje cierpienie.” Dokładnie tak robił Adam. Mówił: to nie ja zerwałem, to moja żona dała mi jabłko. A Ewa podobnie: to nie ja jestem winna, to wąż mnie skusił i oszukał mnie. Lecz Pan Bóg sprawiedliwie ukarał i Adama, i Ewę, i węża, każdego za jego własny grzech. Więc taka postawa użalania się nad sobą samym nic nie pomaga w postępie naszego życia duchowego, a tylko hamuje nasze wysiłki w pracy nad tym, za co my jesteśmy odpowiedzialni. My będziemy sądzeni tylko za nasze grzechy, i otrzymamy nagrodę tylko za nasze dobre uczynki.
Na początku walki duchowej jest bardzo trudno. Samoanaliza męczy nasz umysł. Zaczynamy nienawidzić samych siebie za to, że te same grzechy wyznajemy już po raz dziesiąty, a nasze postanowienia nic nam nie pomagają. I to jest najważniejszy moment życia duchowego: pojmuję, i to bardzo żywo i praktycznie, że jestem grzesznikiem, że nie mogę tak dalej żyć, że potrzebuję Bożego przebaczenia, Bożej pomocy i łaski. Potrzebuję Zbawiciela! Ja potrzebuję, nie jakaś abstrakcyjna ludzkość czy bezimienna rzesza grzeszników, ale konkretnie ja. Bez Zbawiciela na pewno będę na wieki zgubiony. Z takiej myśli już może się rodzić prawdziwa modlitwa, podobna do wołania o ratunek wychodzącego z ust tonącego. Taka myśl może zapoczątkować prawdziwą zmianę naszego życia, prawdziwą reformę. Każdy z nas bez wyjątku, koniecznie i przez całe życie potrzebuje reformy, zmiany na lepsze, i kto myśli, że jest już za stary, aby się zmieniał, ten wystawia swoją duszę na wielkie niebezpieczeństwo. Kto nie idzie naprzód, cofa się. Niektóre ryby, np. rekin, nie mają pęcherza z powietrzem, więc przez całe swoje rybie życie, dzień i noc, muszą się poruszać, żeby nie zacząć tonąć. Podobnie i dusza człowieka, bez rachunku sumienia i ciągłej walki z grzechem, nie może wytrwać na tym samym poziomie i zaczyna ulegać degradacji.
Lecz gdy po kilkudziesięciu spowiedziach i wielu wysiłkach zauważymy, że nagle coś się zmieniło w naszej modlitwie, w naszych relacjach w małżeństwie i z dziećmi, że nagle opanowaliśmy swój gniew, wtedy odczuwamy jedną z najbardziej przyjemnych pociech: nie jestem już taki beznadziejny niewolnik swoich instynktów i nałogów, jestem wolny, Bóg jest blisko i pomaga mi! Na pewno, wtedy pojawia się silna pokusa duchowej pychy, lub chęć przerwania walki i spoczęcia na laurach zwycięstwa. Lecz jeśli odrzucimy te pokusy, zauważymy, że mamy sto razy więcej sił woli i pomocy łaski, żeby dalej dążyć do prawdziwej chrześcijańskiej doskonałości. A do tego dążenia jesteśmy wszyscy bez wyjątku zobowiązani, jak mówi Pan Jezus: „Bądźcie więc wy doskonali, jak doskonały jest Ojciec wasz niebieski” (Mt 5, 48). Bądźcie nie tylko bez grzechu ciężkiego, nie tylko bez grzechu powszedniego, lecz bądźcie doskonali! I doskonali nie jak któryś ze świętych, nie jak anioł, nie jak Najświętsza Maryja Panna, nie jak Pan Jezus Chrystus, ale jak Ojciec niebieski. To jest możliwe tylko z pomocą łaski Bożej. A jeśli z pomocą tylu łask „wasza sprawiedliwość nie będzie większa niż uczonych w Piśmie i faryzeuszów, nie wejdziecie do królestwa niebieskiego” (Mt 5, 20). Amen.