Ernest Hello, Św. Franciszek Salezy

święto 29 stycznia

 

Czytająca publiczność francuska ma właściwy sobie obręb literatury; obręb robiący wrażenie ściśle zamkniętego koła, obejmującego daną ilość dzieł, które obowiązkowo podziwiać należy, skazując wszystkie inne na zapomnienie. Człowiek światowy, Francuz, zajmujący się literaturą, błądzi w zamkniętym kółku pewnych książek, nie domyślając się nawet istnienia innych; gdyby się istnienia ich domyślał, uważałby je za oczywisty dowód następującego twierdzenia: „Cały świat był barbarzyński, z wyjątkiem kilku autorów francuskich siedemnastego wieku i kilku osiemnastego, z wyjątkiem dalej kilku Greków i Rzymian”.

Co do zamierzchłej starożytności, co do Azji, Indii, co do pozostałego zresztą rodzaju ludzkiego, prace o nich uważa za specjalność kilku erudytów, którzy przez ciekawość oddają się studiom specjalnym i wskutek obcowania z barbarzyńcami, i zatracili wykwintny smak. Czytelnik francuski nie tylko nie ma pojęcia o starożytności (oprócz kilku Rzymian i kilku Greków), nie tylko nie ma pojęcia, co się w nowszych czasach pisało w językach cudzoziemskich (oprócz Miltona i Dantego), ale nie ma pojęcia o tych autorach francuskich, których nazwiska me zostały wypisane w jego programie. Czytał sumiennie Buffona, ale nie czytał dzieł św. Franciszka Salezego.

Gdyby chodziło o kwestię literacką jedynie, rzecz nie warta byłaby zachodu, bo wyraz „literatura” używa się w znaczeniu bardzo marnym i wartość jej polega często na umiejętnym zestawieniu słów. Tu chodzi o rzecz ważniejszą, o to, czy w języku francuskim nie znajdują się czasem bogate kopalnie, obfitujące w przyrodzone i nadprzyrodzone skarby, a zapoznane, ukryte gdzieś w nieznanym i dalekim kraju. Otóż bogactwa te istnieją, i istnieją w dziełach św. Franciszka Salezego i wielu innych. Nie potrzeba dowodzić ich istnienia. Wystarcza zwrócić na nie uwagę. Istnieją one i gdzie indziej. Uczone studia p. M. Gauthier nie są mrzonką. Literatura jest rzeczą marną, o ile polega na umiejętnym zestawieniu frazesów „languet circa quaestiones et pugnas verborum”, ma jednak wielką doniosłość, o ile jest wyrazem myśli i zwierciadłem idei.

Styl człowieka jest to forma, jaką przyjmuje prawda w umyśle określonej indywidualności. Św. Franciszek Salezy posiadał swój własny styl. Warto na to zwrócić uwagę tych, którzy przez powinowactwo dusz łatwiej przyjmą światło od niego niż od innych. Jaki jest koloryt stylu św. Franciszka Salezego? Naturalny, a oświetlony światłem nadprzyrodzonym. Jeżeli wyjdziemy w pole, oko nasze i ucho zachwyca cudna a głęboka harmonia, harmonia przyrody, na którą w cudownym zespole składają się różne melodie i barwy. Liście drzew, kwiaty łąkowe, ptaki z ich trzepotaniem i śpiewem, brzęczenie tysiąca drobnych, niedostrzegalnych istotek, szmer strumienia, gra promieni słonecznych na wonnych wzgórzach, które zdają się falować ruchem światła kołysane, pełne prostoty wygięcie pni drzewnych i fantastyczny rysunek konarów, to wszystko razem tworzy melodię bardzo poważną, bardzo prostą, a tworzący ją niezliczeni artyści tak są ze sobą zgrani, że nigdy fałszywa nuta nie zmąci ich harmonii. Inaczej brzmi przy tym koncert poranny, inaczej wieczorny.

Styl św. Franciszka Salezego to muzyka chwili przedwieczornej. Nie spotykamy u niego wspaniałych wschodów ni zachodów słońca, nie ma tam gór niebotycznych, orła szarpiącego swą zdobycz, ani huku potoków, ani wieczystych śniegów, nie ma piorunów ani potężnego krzyku, który wydaje istota stworzona, łaknąca wieczności.

Świat mieści w sobie wszystkie żyjące istoty. Łąka ma powab niewypowiedziany nie tylko dla tych którzy mają w niej szczególne upodobanie, ale ma go przede wszystkim dla mieszkańców gór i przywykłych do oceanu. Dla tych łąka ma nieopisany wdzięk rozmaitości, która nie jest przeciwieństwem, a wyraża tę samą myśl innymi napisaną głoskami; uwydatnia to samo światło, tylko pod innym kątem.

Słowo św. Franciszka Salezego ma wdzięk i woń łąki. To nie jesień, nie wiosna, nie zima, broń Boże, to jest lato i to letnie popołudnie. Prace jego przeniknione wielkim ciepłem. Nie urozmaica on swoich dzieł symbolizmem. Symbolizm nie jest właściwą mu formą, właściwym zwrotem jego rozmowy; bo święty ten człowiek nie pisze właściwie, a zawsze rozmawia.

Nie można zaszczepić dębu na gruszy, tak dalece różne są natury tych drzew. Na podłożu miłości bliźniego nie może przyjąć się gniew, złość ani rozpacz… A co do smutku, czyż może być on pożyteczny świętej miłości, gdy radość jest wśród darów Ducha Świętego umieszczona tuż obok miłości?

Słowiki tak bardzo lubują się w swoim śpiewie, że według Pliniusza, przez 14 dni i nocy z rzędu nie przestają śpiewać, idąc ze sobą w zawody, który drugiego prześpiewa. Skoro się już na dobre rozświergocą, radują się swoim śpiewem, i radość ta do tym większych wysiłków w śpiewie ich pobudza; śpiew znów potęguje radość, ta do śpiewu podnieca, tak że spotyka się je czasem martwe z rozdętym od śpiewu gardziołkiem. Ptaszyna godna imienia Filomeli, skoro umiera tak z miłości i przez miłość dla melodii.

Teotymie mój, jakaż rozkoszna boleść i bolesna rozkosz ogarnia serce człowieka, gdy ten, pałając żądzą chwalenia Boga, mimo nadzwyczajnych wysiłków tak niedołężnie go chwali. Biedny człowiek rad by coraz cudowniejsze wyrzucać tony i coraz to doskonalszą śpiewać melodię, by godnie nią uczcić umiłowanego. Im więcej go wychwala, tym mocniej się raduje, tym więcej się martwi, że lepiej wychwalać nie może, i aby to namiętne pragnienie zadowolić, robi nadzwyczajne wysiłki; aż pada omdlały, jak się to przytrafiało św. Franciszkowi z Asyżu, który mimo radości, jakie mu sprawiało śpiewanie pieśni pochwalnych Panu, zalewał się łzami i upuszczał rzeczy trzymane w ręku, podobny do Filomeli o omdlałym sercu.

Obraz ten, pozbawiony pretensji literackich, ma jednak cudowny wdzięk prostoty, wdzięk dostępny tylko dla tych, którzy się za nim nie uganiają. Natura ma dla św. Franciszka Salezego powab dlatego właśnie, że widział w niej to, czym on jest istotnie; środek, a nie cel. Jest instrumentem, na którym przygrywa sobie do śpiewu. Sama zaś nie jest dla niego jak dla pseudo-poetów pięknem, które by opiewał. Miłość św. Franciszka Salezego spotyka naturę na drodze, nie poszukuje jej, a bierze ją, bo ją ma pod ręką, zabiera ją na skrzydła i unosi ku niebu, ku któremu sam dąży. Przyroda oświetlona w ten sposób z góry, posiada wdzięk, którego nie odczują ci, co ją kochają dla niej samej i uwielbiają ją, zamiast uwielbiać Boga.

Natura, o ile nie stanowi stopnia, po którym można się zbliżyć do Boga, stanowi zaporę – jest dla pseudo-poetów zaporą, która ich krępuje. Dla św. Franciszka Salezego stanowi ona harfę, z której coraz to wyższe tony jego palce dobywają. Styl św. Franciszka Salezego przypomina bardzo przechadzkę. Mnóstwo w nim niespodzianek, wypadków, spotkań, zmian; zatrzymuje się co chwila przy spotykanych na prawo i lewo przedmiotach. Styl ten podoba się, ale nie przygniata, prawie zawsze wzruszający, nigdy nie jest szczytny. Nie żeby urok i szczytność wykluczały się wzajemnie, ale że św. Franciszek Salezy posiadał urok, a nie posiadał szczytności. Człowiek ten rozmawia zawsze z człowiekiem i zbliża się do niego. Nie wymyka mu się przez wycieczki, uniesienia, oderwania, które na chwilę tworzą przedział między mówiącym a słuchaczem; – o tym ostatnim nie zapomina on nigdy; – nie pochłania go ciężar myśli; w tym, co mówi, nie przeszkadza mu to, co by chciał powiedzieć. Używa starofrancuskiego języka. Zdawałoby się, że jest to kwestia epoki, że odnosi się ten szczegół nie do osoby, która mówi, ale do daty, w której mówi: używanie jednak języka starofrancuskiego, mimo pozorów, nie jest wyłącznie zależne od czasu, ale od osoby, która go używa. Joanna de Chantal była współczesną św. Franciszkowi Salezemu, a nie używała języka starofrancuskiego. Używa słów, które do tego języka należą, bo to zależy od natury rzeczy i stanu języka w epoce, w której pisała. Ale chociaż św. Franciszek Salezy i Joanna de Chantal używali tych samych słów, nie pisali tym samym językiem. Język starofrancuski ma odrębny styl, który jest jego przywilejem. Nie dość żyć w epoce, w której ten język był używany, trzeba posiadać jego ducha. A co go stanowi i co jest jego cechą główną? Naiwność.

Naiwność to nie prostota. Naiwność jest odrębnym rodzajem prostoty. Ma ona zuchwalstwo i zapomnienie, które raziłyby gdzie indziej – a które tu nie rażą. Ma dar dziwny – wszystko jej się przebacza. Dar ten podziela naiwność z dziećmi, którym wszystko się przebacza, na które serio gniewać się niepodobna. To niepodobieństwo będące przywilejem dzieci w dziedzinie moralności, jest przywilejem naiwności w sferze umysłowej. Naiwność była przywilejem i zarazem niebezpieczeństwem u Lafontaine’a, przywilejem dla niego – niebezpieczeństwem dla czytelników. W jego bajce naiwność autora pokrywa egoizm lisa.

Naiwność, która u Lafontaine’a zagraża błędem, u św. Franciszka Salezego służy prawdzie. Ma prawo mówić to, co myśli. Działa jak chrześcijanin i jak kapitan. Myśl wywołania jakiegokolwiek bądź efektu jest tak od niego daleko, że się tego nawet nie dostrzega. I oto jeszcze jedno podobieństwo do dzieci. Prawda, że w obecnej chwili dzieci zajęte są zatracaniem swojej naiwności; użyłem tu wyrażenia „są zajęte” rozmyślnie, bo z ich strony ciężka to praca. Naiwność wygnana spośród dzieci znalazła schronienie na wsi. Wieśniacy mówią językiem bardzo podobnym do starofrancuskiego, a zbiegiem okoliczności bynajmniej nie przypadkowym, język starofrancuski mówi zawsze o wsi i od niej zapożycza porównań. Jedną z najwybitniejszych cech charakterystycznych języka starofrancuskiego, wiejskiego i stylu św. Franciszka Salezego to absolutny brak ironii. Ironia, cenna bardzo, jeśli użyta w odpowiedni sposób; nieznośna i szkodliwa, jeśli użyta nieodpowiednio, co jej się często zdarza; ironia ma źródło w złem, w błędzie, w grzechu.

Ironia jest sztuczną wesołością, wypływającą z oburzenia, które nie znajdując dość silnego wyrazu na swój gniew, cofa się już nie do milczenia, ale do słów, w odwrotnym znaczeniu użytych.

Ironia jest straszna, a łatwo bywa wzniosła. Jest ona przystanią gniewu, który przeszedł już granice słów i milczenia. Ale tę potężną i niebezpieczną broń zakaziło zepsucie człowieka. Ironia wyparła się prawdy; zamiast zwalczać zło, zwróciła się przeciwko rzeczom prostym, naiwnym, niewinnym, w ścisłym, a tak często poniżonym znaczeniu tego wyrazu. Ironia przeistoczyła się w szyderstwo. Szyderstwo jest rzeczą niską; jest to natrząsanie się miłości własnej. Otóż szyderstwo używane przez autora, który o to samo uczucie posądza czytelnika, dziwnie krępująco działa na obu. Niweczy ono ich wzajemne zaufanie i szczerość ich stosunku; szyderstwo, które jest krótkowzroczne, bierze często naiwność za głupotę, podczas gdy głupotę i niedorzeczność za naiwność brać jest gotowe. Tymczasem między naiwnością a głupotą istnieje podstawowa różnica. Głupota to rola słaba, uczucie ślamazarne, wyraz mdły. Naiwność to myśl mocna, uczucie żywe, wyraz samoistny. Szyderstwo, które te dwa pojęcia miesza, odbiorą autorowi zrozumienie rzeczy poufnych, które odsłaniają się chętnie tylko wobec czystego wejrzenia. Ten przymus opanował zupełnie nowoczesną literaturę, która sobie z tego nawet sprawy nie zdaje. Literatura ta przeświadczona o swojej zupełnej swobodzie, jest przecież niewolnicą czytelnika, którym gardzi. Lęka się szyderstwa. Otóż brak tej obawy jest jedną z cech charakterystycznych starofrancuskiego języka, specjalnie zaś cechą pisma św. Franciszka Salezego. Ten człowiek mówi tak, jak myśli, a lud chrześcijański jest jego pomnikiem. Mówiąc do ludzi, może powiedzieć „bracia”, bo mówi do ludzi tak, jakby mówił do siebie; słowo zewnętrzne nie przerywa mu, co jest rzeczą rzadką, wewnętrznej ze sobą rozmowy.

Poufałość względem wszystkich ludzi spotyka się na dwóch krańcowych szczeblach drabiny moralnej, literaci nie posiadają jej wcale; pospolity filozof jest jej zupełnie pozbawiony; ludzie zepsuci ją posiadają, święci ją posiedli. Posiadają ją ludzie zepsuci, bo zatracili poczucie szacunku – posiedli święci, bo wyzbyli się miłości własnej. Prawo rozmawiania z ludzkością jest jednym z przywilejów wielkości. Zwyczaj paplania z nią jest jedną z cech bezwstydu w Franciszek Salezy nie posiada wszystkich cech wielkości, bo też nie rozmawia z ludzkością, ale z jej odłamem.

Prawie nikt nie mówił takim językiem francuskim, jak św. Franciszek Salezy, toteż gdyby tego rodzaju rzeczy mogły zadziwiać, należałoby się dziwić, że o dziełach św. Franciszka zapomniała literatura francuska. Tłumaczy natłok licznych i ważnych prac.

Sama etymologia wyrazu „francuski” przypomina nam, że język francuski wymaga przede wszystkim szczerości. Św. Franciszek Salezy był szczery jak mało kto; rodzaj jego stylu wyklucza absolutnie wszelką myśl ukrytą. A co za orygi­nalność! Jakie aktualne poczucie myśli, które wyraża. Myśli to, co mówi w chwili, w której mówi, nie powtarza zdań cudzych, jak się często zdarza, myśli sam i w tej chwili, w której z nami rozmawia; a jeśli to myślał wczoraj, powie nam o tym. Jesteśmy obecni przy wewnętrznym tworzeniu się myśli i uczuć, których nam udziela. Podaje je za to, czym są, podaje się za takiego, jakim jest, bierze cię za takiego, jakim jesteś. Nie obawiajmy się w jego towarzystwie bliskości mentora – to przyjaciel, który nam powie wszystko – i któremu wszystko powiedzieć możemy. Jest w tym zachwycającym człowieku jakaś moc życia i wesela, która zdobywa zaufanie, choć zdaje się o to nie ubiegać. A często bardzo jakież u niego pogłębienie! Dobroduszność stylu zakrywa nam częstokroć powagę treści, ale pod dziecinną powłoką jakaż głębia!

Tylu ludzi przybiera uroczystą powagę, by opowiedzieć błahostki lub nic nie powiedzieć. Trzeba, aby się niekiedy wprost przeciwnie działo. Toteż św. Franciszek przedstawia nam od czasu do czasu tajemnice prawdy z rzeczywistą głębokością mędrca i świętego, a z prostotą i dobrodusznością starca, który dzieci opowiadaniem zabawia. Oto przykład jako wskazówka i dowód:

U kuropatw zdarza się często, iż jedne drugim wykradają jaja i te wysiadują; działają tak czy to przez pragnienie macierzyństwa, czy też przez głupotę, która im nie pozwala własnych jaj od cudzych rozróżnić. I oto patrzcie, rzecz dziwna, a jednak dowiedziona: kuropatwięta wyklute i wykarmione przez obcą matkę, na pierwsze odezwanie się tej, która zniosła jajka, porzucają złodziejkę i idą pod skrzydła prawdziwej matki. Związek to ukryty, niewidoczny, uśpiony niejako na dnie natury, przy pierwszym spotkaniu obudzony niejako, odzywa się i popycha kuropatwy ku spełnieniu przyrodzonego obowiązku.

To samo, Teotymie, dzieje się z sercem naszym; jakkolwiek urodzone, żywione i wychowane wśród rzeczy doczesnych i że tak powiem pod skrzydłami natury, przy pierwszym wejrzeniu rzuconym na Boga, na pierwszą z Nim zawartą znajomość, wrodzony pierwotny popęd ukochania Boga, przytłumiony dotąd, niedostrzegalny, budzi się i ukazuje się nagle jak iskra z popiołów, która dotyka naszej woli i rozpłomienia ją miłością najwyższą, należną Władcy i Początkowi wszechrzeczy.

Nie jest–że słodką i naiwną nauka, którą daje człowiekowi popęd kuropatwy ku spełnieniu przyrodzonych jej obowią­zków? A słowo tego, który nie zatrzymuje się na miłości stworzenia, czyż nie zawiera w prostej i wdzięcznej formie surowej prawdy, złagodzonej sąsiedztwem kuropatwiego gniazda i wonią, otaczających pól i kwiatów, złagodzonej, ale nie ukrytej? – Symbolizm Pisma św. tajemniczy cel stworzenia, dostarcza też często i św. Franciszkowi trafnych lub głębokich uwag.

Ponieważ Wstęp do życia pobożnego znany jest ogólnie, mówić tu będę o innych dziełach Świętego. W jego ka­zaniach mianowicie spotykam, odnośnie do ukrytego znaczenia ludzi lub rzeczy, niespotykane gdzie indziej zestawienie dwóch postaci św. Jana Chrzciciela i św. Piotra.

Czytamy, że około stołu ofiarnego w arce przymierza było dwóch patrzących na siebie cherubinów. Ołtarz to Pan nasz Jezus Chrystus – drodzy słuchacze, którego nam Ojciec Niebieski zesłał dla przebłagania za grzechy nasze. Ipse propitiatio est pro peccatis nostris et ipsum proposuit Deus propitiationem. Ja sądzę, że ci dwaj cherubinowie to są św. Jan i św. Piotr, którzy patrzyli na siebie, jeden jako prorok – drugi jako apostoł. Jakże, czy nie myślicie, że patrzyli na siebie, gdy jeden mówił: Ecce Agnus Dei – Oto Baranek Boży; a drugi Tu es Christus, Filius Dei vivi, Tyś jest Chrystus, Syn Boga żywego? Prawda, że wyznanie św. Jana zdradza jeszcze noc starego zakonu, gdy Chrystusa nazywa Barankiem, który był tegoż tylko figurą, ale wyznanie św. Piotra jaśnieje już w pełni dnia, Quia Joannes praeerat nocti, et Petrus diei.

Bo św. Jan jest pochodnią nocy, a św. Piotr pochodnią dnia.

Na początku świata Duch Boży unosił się nad wodami, et Spiritus Dei ferebatur super aquas, co pierwotnie miało znaczyć fecundabat, vegetabat, użyźniał wody. Otóż wydaje mi się, że po odrodzeniu świata, Chrystus przechadzając się nad brzegiem morza Galilejskiego, użyźniał jego wody, Ambulabat iuxta mare Galileae, i że słowa Venite post me, „pójdźcie za mną”, które powiedział do świętych Piotra i Andrzeja, spośród muszli morskich wywołały św. Piotra i św. Andrzeja: i tu znów widzę nowe podobieństwo między św. Janem a św. Piotrem; bo św. Jan po raz pierwszy nad brzegami wód ujrzał tego, którego przepowiedział, tak jak Piotr nad wodami poznał Mistrza i poszedł za nim… Narodziny św. Jana przepowiedziane były przez anioła, przepowiedziane były również narodziny św. Piotra. Tylko ta wielka tu zachodzi różnica, że Jan przepowiedziany był przez anioła, a Piotr przez Pana własnego Jezusa Chrystusa. Św. Jan narodził się, by zakończyć zakon mojżeszowy, św. Piotr umarł, by zapoczątkować Kościół katolicki. Nie znaczy to, by Piotr był zaczątkiem fundamentów Kościoła, ani Jan zakończeniem synagogi, bo koniec zakonu Mojżesza sprawił Chrystus, mówiąc na krzyżu: „Spełniło się”, a początek Nowego Kościoła dał przez Zmartwychpowstanie swoje.

Rzeczy najprostsze, poglądy na pochodzenie rzeczy i wzajemny do siebie stosunek istot, wspólne cechy stworzenia i odkupienia, wszystkie te oświetlenia zwykłe u pisarzy dawnych, u nowoczesnych spotykają się bardzo rzadko. Zbliżenie się do źródła jest mało znaną wśród ludzi rozkoszą dla duszy. To cudowne zbliżanie się, jakkolwiek nie jest w zwyczaju św. Franciszka Salezego, nie jest mu jednak obce. Odnalazł światło i powietrze w świętości. Posłuchajmy go jeszcze, mówiącego o śmierci św. Piotra; przed chwilą porównał ją do narodzin św. Jana, porówna ją dalej z urodzeniem się Adama. Rodzącą się ludzkość i rodzący się Kościół te same słyszą słowa z ust Boga. To jest naprawdę wzniosłe.

Skoro Bóg stworzył świat, chciał stworzyć człowieka i rzekł: Faciamus hominem ad imaginem et multitudinem nostrams ut praesit piscibus maris, volatilibus coeli et bestis terrae – „stwórzmy człowieka na obraz i podobieństwo nasze, a niech przełożony będzie rybom morskim, ptactwu powietrznemu i zwierzętom ziemi”. Tak samo, zdaje mi się, postąpił ustanawiając Kościół, bo chcąc, by św. Piotr był przełożonym i zarządzał Kościołem i żeby kierował tymi wszystkimi, którzy chronią się pod skrzydła religii, by szybować w przestworzach doskonałości, chciał, by mu się stał podobnym i zdaje mi się, że mówił Faciamus eum ad imaginem nostram, „stwórzmy go na podobieństwo Nasze”, to jest podobnym do ukrzyżowanego Chrystusa; i oto dlaczego powiedział mu Sequete me – „pójdź za Mną”.

Życie św. Franciszka Salezego zbyt jest znane, by zachodziła potrzeba rozwodzenia się nad faktami, z których się ono składało. Miał ducha łagodności i dar nawracania. Słowo jego było owocne.

Ażeby zdziałać to, co on zdziałał, nie wystarczało mówić tak, jak on mówił; należało żyć tak, jak on żył. Praca jego była owocna, bo był Świętym. Styl, o którym mówiłem, był tylko odblaskiem jego aureoli, rzuconym na jego dzieła. Żył i obcował z Bogiem nie na górze Synaj, ale tam, gdzie go Bóg postawił, na swoim miejscu. Jego słodycz przenikała naturę – natura przenikała jego słowa. Oryginalność jego stanowiła jego słodycz. Był taki słodki i prosty, że natura powierzała mu swoje tajemnice; był tak słodki, że Agar Egipcjanka stała mu się zrozumiałą.

Umiłowanie Boga ponad wszystko jest ukochanym dziecięciem miłości – pisze w którymś miejscu – jeśli Agar, która była tylko Egipcjanką, widząc syna zagrożonego śmiercią, nie miała odwagi zostać przy nim, mówiąc „ach, nie zdołam patrzeć na śmierć mego dziecka”; cóż dziwnego, że . miłość, córa słodyczy i rozkoszy niebiańskiej, nie może patrzeć na śmierć swego dziecka, tj. pragnienie nieobrażania nigdy Boga? Cóż dziwnego, że w chwili, gdy nasza wolna wola przystaje na popełnienie grzechu, zadając w ten sposób śmierć świętemu postanowieniu nieobrażania Boga, miłość wraz z nim umiera i mówi w ostatnim westchnieniu „och nie, nigdy nie zdołam patrzeć na śmierć mego dziecięcia”.

Promień jego słodyczy rozjaśnia w następny sposób komnatę Holofernesa: Czyż nie czytamy – pisze – że skoro Judyta weszła do Holofernesa, wodza Asyryjczyków, to choć była wspaniale ubrana, i choć jaśniała niezwykłą urodą, choć oczy jej miały cudowny blask, usta miała purpurowe, a utrefione włosy spływały na jej ramiona, Holofernes nie zajął się jednak ani jej strojem, ani włosami, ani oczami Judyty, ani jej postawą; dopiero, gdy spojrzał na jej sandały czy obuwie, które jak łatwo można się domyśleć, było suto bramowane złotem, zapałał do niej miłością. Tak samo Ojciec nasz Niebieski musiał Matkę Boską uważać za bardzo piękną, zważywszy różnorodne cnoty, jakie w niej były; ale skoro rzucił oczy na jej sandały czy też obuwie, tak mu się one podobały, i tak został nimi ujęty, że zesłał Jej Swego Syna, który się wcielił w Jej przeczyste wnętrzności. Ale cóż to, moi drodzy, oznaczają owe sandały czy obuwie Najświętszej Dziewicy, jeśli nie Jej pokorę?

W taki sposób mówił o tej wzniosłej chwili do córek swych, zakonnic Wizytek.

 

Zawsze Wierni, nr 50, 01-02.2003, s. 126.